We wczesnych latach 90-tych hodowałem przez kilka sezonów pinkę. Hodowlę prowadziłem w przydomowym ogródku, smród był wyczuwalny w promieniu 4-5 metrów, szczególnie w cieplejsze, bezwietrzne dni. Jedna z sąsiadek kilka razy narzekała na nieprzyjemny zapach hodowli.
Od strony praktycznej wyglądało to tak, że do starego garnka wsypywałem na dno warstwę 2-3 cm trocin lub otrąb pszennych, wkładałem kawałek mięsa (czasem była to głowa karpia) i wystawiałem na kilka godzin w nasłonecznionym miejscu dostępnym dla much. Po kilku godzinach garnek szczelnie przykrywałem gazą i przenosiłem w zacienione miejsce. Zwykle po 2-3 dniach w garnku było już widać maleńkie pinki żerujące w mięsie. Od tego momentu regularnie (2-3 razy dziennie) kontrolowałem stan hodowli i w razie potrzeby dokładałem mięsa (czasem także trocin/otrąb). Po osiągnięciu docelowej wielkości pinkę oddzielałem na sitach od pozostałości (kości, stare podłoże) i następnie standardowo płukałem w roztworze "Ludwika" oraz czystej wodzie.
Należy zwrócić uwagę na dwa kluczowe (moim zdaniem) aspekty.
Po pierwsze - czas ekspozycji mięsa. Wystarczy kilka (3-5 godzin), aby na mięsie znalazło się wystarczająco dużo jaj. Zbyt długi czas spowoduje że będzie ich za dużo, w skrajnym przypadku (ekspozycja powyżej 1 doby) doprowadzi, że w hodowli będą larwy o rożnej wielkości.
Po drugie - przeniesienie hodowli, po złożeniu jaj przez muchy, w zacienione miejsce. Pozostawienie jej w nasłonecznionym miejscu powodowało (przynajmniej u mnie) powstawanie dużych ilości cuchnącej piany. Zjawisko to było szczególnie widoczne w przypadku zbyt dużej ilości larw (a więc patrz punkt 1). W skrajnym przypadku dochodziło do samounicestwienia się hodowli.
Na zakończenie dodam, że hodowlę porzuciłem, jak tylko w sklepach wędkarskich pojawiła się pinka w regularnej sprzedaży. Myślę, że w dzisiejszych czasach samodzielna hodowla nie ma już żadnego uzasadnienia.
Pozdrawiam