Śledzę wątek od samego początku, pozwolę sobie przedstawić swoje przemyślenia. Z określeniem "mięsiarz" spotkałem się na samym początku wędkarskiej przygody (1991 rok), mianem tym określało się osoby, które brały wszystko jak leci a także ludzi, którzy nie ukrywali, że łowią głównie w celu pozyskania rybiego mięsa. O takich ludziach mówiło się również, że nie jadą na ryby ale po ryby. Jak widać, takie „mięsiarskie” postępowanie już wówczas wzbudzało niesmak wśród pozostałych wędkarzy. Natomiast z określeniami starszych wędkarzy typu "gumofilc" czy "leśny dziadek" zetknąłem się dopiero........... na forum SiG.
Przede wszystkim należałoby te określenia stosować rozdzielnie. Choćby dlatego, że nie każdy starszy wędkarz, "gumofilc" łowiący starym teleskopem jest przysłowiowym kormoranem, tak samo jak nie każdy "mięsiarz" jest ubogim emerytem wędkującym w gumofilcach. Kormoranem może być równie dobrze tyczkarz siedzący na drogim kombajnie, przyjeżdżający na ryby autem za kilkadziesiąt tysięcy zł. Przykładów nie brakuje - niedawno na tym forum był wątek "Zawodnik kłusownik". W moim poprzednim kole takim masowym odłowem para się Pani, która ma na koncie starty w spławikowych MP. Nasze koło w ubiegłym roku zorganizowało na łowisku komercyjnym zawody spławikowe, w których wzięli udział czołowi zawodnicy oraz członkowie zarządów zaprzyjaźnionych kół PZW. 80% startujących wyposażonych było w sprzęt o wartości powyżej 10 tys. zł - tyczki oraz kombajny z pełnym osprzętem. Podczas ważenia ryb poinformowano, że właściciel łowiska pozwolił zabierać (jeśli ktoś zechce) „białą rybę” – płotki i leszcze były wynoszone pełnymi 17L wiadrami zanętowymi.
Jak dla mnie „mięsiarstwo” (rozumiane jako zabieranie wszystkiego, co tylko można) jest pewnego rodzaju stanem umysłu części wędkarzy, taką pozostałością po poprzedniej epoce. Myślę, że potrzeba tutaj zmiany pokoleniowej i sądzę, że jest to kwestią 10-15 lat. Uważam również, że należy zatrzymać masowy odłów wszystkiego, co tylko pływa, poprzez stanowcze zmiany w regulaminie amatorskiego połowu ryb. Po pierwsze należałoby zwiększyć ilość łowisk typu „NO KILL”. Po drugie w skali całego kraju wprowadzić tańsze licencje typu sportowego (NO KILL) oraz droższe, uprawniające do zabrania złowionej ryby, przy jednoczesnym, znaczącym obniżeniu dobowych oraz rocznych limitów zabieranych ryb. Dla mnie szczytem absurdu jest możliwość codziennego zabierania 5 kg ryb „pozostałych gatunków”. Oznacza to, że wprawny „mięsiarz” jest w stanie w roku wytargać około 1 tony ryb. Osobiście zmniejszyłbym to do 5-10 szt. dziennie z rocznym limitem na poziomie np. 100 szt. Zatrzymałoby to w jakiś sposób masowy odłów płotek, krąpi i innej drobnicy, pozostawiając jednocześnie możliwość złowienia kliku rybek na żywca czy dla przysłowiowego kotka. Można by jeszcze rozważyć wprowadzenie kilku (2-3) zróżnicowanych cenowo rodzajów licencji uprawniających do połowu z zabieraniem ryb. Tego typu rozwiązania są nieraz stosowane na łowiskach specjalnych, gdzie można zakupić licencję pełną, uprawniającą do zabrania np. 20 ryb limitowanych (zwykle karpi, amurów i drapieżników łącznie) lub częściową („połowę karty”), gdzie tych ryb można zabrać o połowę mniej. Po trzecie, jako dopełnienie (uszczelnienie) systemu – zintensyfikować kontrolę nad wodą. Jestem przekonany, że wprowadzenie rozwiązań tego rodzaju poprawiłoby sytuację nad naszymi wodami a przede wszystkim sprawiłoby, że „beretowanie” wszystkiego co się rusza straciłoby uzasadnienie ekonomiczne.
Pozdrawiam wszystkich uczestników dyskusji