Przecież to nie tajemnica, że chińskie kołowrotki dzięki naklejkom stają się sprzętem zaprojektowanym przez niemieckich inżynierów, a cena zostaje pomnożona razy dwa (ta cena dla nas, indywidualnych klientów). Te wszystkie Chujangi to nadal mechaniczne i technologiczne przedszkole, raczej dla początkujących wędkarzy. Dużo wody jeszcze upłynie w żółtej rzece, zanim dostaniemy chińską Ultegrę czy Fuego za 200 złotych.
Chińskie firmy potrafią zrobić dobry sprzęt, nie tylko wędkarski, ale nie za darmo, jak oczekujemy. Przyzwoite wędziska nie kosztują tam 70 zł, ale raczej ok. 300-400 zł, czyli już sporo. Dziś ich siłą jest produkcja masowa. Tania, bo niezaawansowana technologicznie i oparta na niewyszukanych materiałach. Świat się zmienia, a ich produkty są coraz lepsze, więc trudno wyrokować, co będzie w przyszłości. Wiemy tylko tyle, że firmy, takie jak np. Dam, Abu, Shakespeare, Mitchell - już swoje zapłaciły. Najwyższą cenę. Anglicy śmiali się z japońskich motocykli, pożałowali. Amerykanie robili sobie jaja z japońskich samochodów, Detroid umarło. Trzymajmy kciuki za to, co zostało, bo to przecież część naszej historii. Płacąc za markę, przyczyniamy się do rozwoju sprzętu, który staje się coraz lepszy, więc to raczej uczciwy układ. Kupując chiński sprzęt, dostajemy produkty ogołocone z jakiejkolwiek tradycji, bezpłciowe, przeraźliwie nijakie, w dużej mierze bazujące na wieloletniej pracy tych, którzy nie tylko wytwarzali, ale też projektowali, rozwijali. Oczekiwania klientów są spełniane, bo klient to pan, ale ten pan czasem działa bezmyślnie, myśląc, że oszuka przeznaczenie i obłowi się skarbami, jednak na razie to kolorowe szkiełka i tombak, nie żadne tam skarby. Trafia się czasem maleńka grudka czegoś szlachetniejszego, ale trzeba mieć naprawdę gęste sito.