Po mojej dzisiejszej przygodzie pomyślałem, że chyba założę osobny wątek o naszych najdziwniejszych, albo wręcz najbardziej absurdalnych przypadkach nad wodą. Przydarzyło mi się mianowicie coś, o co bym się sam nigdy nie posądził, a czytając - pewnie bym też nie uwierzył.
Wróciłem z nocki nad Wisłą, składam sprzęt i nagle widzę, że w pokrowcu mam… połowę wędki. Czyli druga połówka została nad wodą. Szybko powrót na łowisko, przeczesanie okolicznych krzaczorów - nie ma. Kamień w wodę. A głowę bym dał, że wszystko złożyłem jak trzeba, jeszcze przeczesaliśmy na pożegnanie łowisko czołówkami! Kolega, z którym łowiłem, nie miał sprzętu, nie ma karty, pojechał tylko dla towarzystwa, więc tej połówki spakować też nie mógł. W aucie też nic nie znalazłem.
Wychodzi na to, że w ciemnościach nocy zdematerializowała mi się połówka wędki 3,6 metra.