Oj, wspomnienia
.
Wędka bambusowa przywiązana do ramy roweru, na ramię chlebaczek z minimum sprzętu: spławiki topolowej kory albo gęsiego pióra, przypony na "drabince" z płyty pilśniowej i gumek, taśma ołowiana i przynęty - nakopane wcześniej w ogródku robaki, pęczak i ciasto z chleba i mąki z czosnkiem. Białych nie było, chyba, że ktoś miał znajomości w rzeźni. Potem jazda z kolegą 7 km do uroczej glinianki w środku lasu i najczęściej tylko wpatrywanie się w spławik, przeplatane kąpielą w krystalicznej wodzie. Nawet slipy nie były potrzebne, bo nikogo oprócz nas tam nie było.
Rybki z rzadka a już na pewno nie takie na podbierak. Ale ta magia kontaktu z wodą została mi na całe życie.
Oj, tęsknie do tych czasów. Jutro kończę 60 lat i myślę, że 3/3 mojego życia właśnie mija. Wszystko, co jeszcze będzie traktuję jako bonus i wiem, że muszę to wykorzystać, na ile i jak długo się da.