Zgodnie z prawem wodnym przedsiębiorstwo wodociągowe (ale nie tylko takie) w trakcie eksploatacji sieci, urządzeń wodociągowych powinno dokonywać systematycznie kontroli stanu technicznego. Powinno też wykonywać prace konserwacyjne, jak i dążyć do niedopuszczania wystąpienia awarii.
Możliwość dokonania awaryjnego zrzutu ścieków jest określona w pozwoleniu wodnoprawnym na podstawie którego ktoś np. użytkuje dane "urządzenie". W przypadku awarii trzeba przecież coś zrobić ze ściekami. Można je wylać bezpośrednio na ulice miast, a można też do odbiorników w postaci np. rzek. Problem w tym, że u nas bardzo często dochodzi do awarii, a skoro awaryjny zrzut jest dopuszczalny w pozwoleniu wodnoprawnym, to wszystko jest zgodne z prawem i każdy ma to w dupie, bo jest kryty.
Kolejnym problemem jest wartość szkód wyrządzonych przez awarię środowisku. Jak ją wycenić ? Poza tym skoro była awaria i nie ustalono osób odpowiedzialnych za nią to przyjmuje się, że mamy do czynienia z siłą wyższą. A zgodnie z art. 435 kodeksu cywilnego prowadzący na własny rachunek przedsiębiorstwo lub zakład wprawiany w ruch za pomocą sił przyrody (pary, gazu, elektryczności, paliw płynnych itp.) ponosi odpowiedzialność za szkodę na osobie lub mieniu, wyrządzoną przez ruch przedsiębiorstwa lub zakładu, chyba że szkoda nastąpiła wskutek siły wyższej albo wyłącznie z winy poszkodowanego lub osoby trzeciej, za którą nie ponosi odpowiedzialności.
I już mamy zwolnienie od jakiejkolwiek odpowiedzialności. No chyba, że udowodnimy zaniedbania po stronie podmiotu, który zrzucił w trybie awaryjnym ścieki.
Przepisy mamy całkiem niezłe. Nie różnią się one od tego co jest w innych częściach Europy. Problem jest z mentalnością tego narodu. Lata komunizmu zrobiły swoje. Większość ma w dupie kwestię ochrony środowiska. Poza tym skoro prawo na coś pozwala - na awaryjny zrzut ścieków - to rodacy już z góry zakładają, że będą kryci jak się coś stanie. Dlatego w wielu miejscach dalej pobieżnie podchodzi się do kwestii kontroli stanu technicznego infrastruktury ściekowej, czy też po prostu ta infrastruktura jest w takim stanie, że ciągle grozi awarią. Łatwiej jest zrzucić winę na awarię, niż wymienić infrastrukturę. Przecież są zawsze ważniejsze wydatki w gminach i miastach.
Kolejny problem to brak wiedzy w organach ścigania na temat przestępstw przeciwko środowisku. Policja, prokuratorzy nie szkolą się z tego rodzaju przestępczości. Nie mają podstawowej wiedzy. Instytucje typu WIOŚ mogą jedynie nakładać administracyjne kary, ale urzędy te są mocno niedoinwestowane (Na wyniki badań laboratoryjnych czeka się dniami
), często z przypadkowymi ludźmi, a szkodzącym środowisku są np. podmioty gminne, powiatowe (ogólnie państwowe), czy też przedsiębiorcy, których wszyscy znają i szanują, bo dają ludziom pracę. I co taki urzędnik ma walczyć z tymi podmiotami, od których de facto zależy jego los na stanowisku ? Dowali całe 500 zł i sprawę ma zakończoną.
A w Polsce mamy rozbudowany system ochrony środowiska w prawie karnym, gdzie mamy do czynienia z karami pozbawienia wolności w przypadku tych przestępstw i możliwością zasądzenia chociażby odszkodowania.
Przechodząc już stricte do kwestii wędkarstwa w wodach ściekowych, to na facebookowym profilu Pawła (Spławika znad Wisły) rzucił mi się w oczy wpis podsumowujący kwintesencje polskiego wędkarstwa oraz świadomość wędkarzy.
Nie ma się czemu dziwić, że PZW publikuje ostrzeżenia na temat jedzenia ryb ze ścieków, skoro ludzie się zachowują tak, a nie inaczej. Uważam, że brak świadomości, podstawowej wiedzy u polskich wędkarzy o podstawowych rzeczach związanych ze środowiskiem, jest tym co zabija polskie wody oraz dlaczego PZW wygląda tak a nie inaczej. Choć brak podstawowej wiedzy nie tylko dotyczy kwestii środowiska, bo jak widać wędkarze sami siebie też zabijają, na stare lata szukając oparcia w wiedzy "medycznej" serwowanej przez ludzi pokroju Jerzego Zięby
Jeden z wpisów na profilu Spławika znad Wisły:
"Święta prawda Panie Pawle. 25 lat temu łowiliśmy z Ojcem i z Dziadkiem na Wiśle przy Poniatowszczaku ryby i to należy podkreślić ŁOWILIŚMY i z żyłki ściągało się nie tylko taki towar. Zapewne pamięta Pan jak nieraz ciężko było oczyścić żyłkę z niespodzianek. Aż przelotki zapychało! A co do wody, cóż smrodek lekki był, ale ryby było mnóstwo. Dziadkowie całe zycie jedli ryby z Wisły i nigdy nikt się nie pochorował. A teraz wszyscy panikują, bo trochę gówienka poleci."