Metoda ta jest mi zupełnie obca, obca nawet ideologia takiego łowienia, bo kłuci mi się pomysł masakrowania jedej ryby, aby złowić drugą. Z drugiej strony rozumiem dlaczego jest aż tak skuteczna, oraz fakt, że jest to chyba jedyna stacjonarna metoda na drapieżnika nie wymagająca ciągłego łażenia i machania wędką, a nie każdy musi to lubić.
Sam od czasu do czasu łowię na żywca dlatego wtrącę trzy grosze:
Jest to jak najbardziej masakrowanie jednej ryby dla złowienia drugiej. Bezapelacyjnie. I nie będę się tu nawet próbować wybielać.
Załagodzić może jedynie fakt, że podobnie jak z bardzo okazjonalnym zabieraniem ryby tak mam z żywcem. Biorę tylko to co uważam że jest dużo w danej wodzie. Dlatego łowię tylko na ukleje. Mam pod nosem Wartę i jej dopływ gdzie można powiedzieć, że jest ich od zasrania za przeproszeniem. Wszędzie.
Jeżeli chodzi o zestaw to pojedynczy hak z przedłużonym trzonkiem od 10 (tak, tak: rozmiar 10) do maksymalnie nr 6. Takie typowo okoniowe pod robala.
Spławik 3 (tak, tak: 3 g) do 8 g.
Zacinam niemal od razu.
90% ryb zacięte w nożyczki.
Spadów mam może z 10%
Patrząc po znajomych spinningistach, bardzo dobrych z resztą, to moja metoda żywcowa robi znakomitej ilości ryb mniejszą szkodę niż ichniejsze kotwiczki w woblerach.
Większość znajomych jak widzi mój zestaw żywcowy to się śmieje.
Ja też się później śmieję wyciągając kilkanaście szczupaków z jednej dziury na swoich miejscówkach.
Po co to piszę?
Po pierwsze po to by uzmysłowić, że da się delikatnie i względnie bez kaleczenia łowić na żywca.
Po drugie nie każdy kto łowi na żywca to minsiorz