Wczoraj wieczorem odwoziłem teścia do Warszawy i w drodze powrotnej postanowiłem podjechać do Pruszkowa na rybki. W prognozie pogody wiatr do 15 m/s, jakieś tam opady. Do przeżycia, zwłaszcza że pod drzewami będę siedział...
Spokój i cisza. Gdy się ściemniło na horyzoncie zaczęło grzmieć. Non stop pomruki i błyski. Udało mi się nawet uchwycić jeden rozbłysk telefonem:
Potem troszkę pokropiło i przeszło.
Nagle zaczęło nieźle lać i usłyszałem dziwny szum. Po chwili zaczęło nieźle wiać i musiałem na stoliku przytrzymać pojemnik z podajnikami i przynętami... a potem takie uderzenie wiatru było, że przewróciłem się z elektrostatykiem! Pierdzielnęło tak, jakby jakaś atomówka walnęła. Złapałem, co miałem pod ręką i dyla do auta. Grad zaczął walić straszny. Siedzę w tym aucie, zasypało mnie liśćmi tak, że kompletnie nic nie widziałem. Tylko ciągle szum... po jakiś 5 minutach, otworzyłem drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. No to tylko w pół sekundy zalało mi samochód. Siedzę dalej...
Po jakichś 10 minutach już tylko normalnie padało. Wychodzę... i widzę apokalipsę. Cypel z trzcin, przy którym łowiłem, przestał istnieć. Ciężko się poruszać, bo wszędzie na około leżą gałęzie i spore konary. Chodzę w ogóle po 5-centymetrowej warstwie gradu.
Moja miejscówka to rwący potok. Dosłownie 10 cm od dolnika wędek leży zwalony konar, którego nawet nie mogłem ruszyć, ledwo wyciągnąłem spod niego pokrowiec. Na moim stolik zwalone drzewo, ale tak sprytnie, że gałęziami małymi je przygniotło i nic mu się nie stało. Obok podbierak rozłożony. I był to jedyny fragment w okolicy, na którym nic nie leżało
5 metrów od mojej miejscówki potężna wierzba płacząca złamana. Dalej połamane ogromne drzewa. Gdyby coś takiego spadło na moje auto, to by mnie strażacy wycinali po kawałku...
Pierwszy podmuch zerwał mi czapkę z latarką (chyba doleciała do Warszawy. Ostap, jak ją znajdziesz, to moja!), więc wszystko po ciemku... Nawet udało mi się znaleźć większość pojemniczków z przynętami, bo jak ruszałem zwalonym drzewem, to grzechotały
Poskładałem sprzęt tak na kopa do bagażnika, byle wlazło, i wyjeżdżam z moje nory. I tak ledwo się to udało, bo musiałem gałęzie pousuwać i jechać rwącą rzeką.
Ale dopiero jak wyjechałem na otwarty teren, zobaczyłem ogrom zniszczeń. Drzewa powyrywane z korzeniami takie, co dwóch ludzi by nie objęło. Wszystko do wody poleciało. Skarpy z korzeniami stoją na 3 metry w górę...
Nie wiem naprawdę, jak to możliwe, że mi się nic nie stało. Nie mówiąc już o moich wędkach, podbieraku, stoliku... W sumie straciłem tylko tę czapeczkę. Chyba, bo jeszcze nie przejrzałem sprzętu.
Czekam na zdjęcia z neta z Parku Mazowsze. Wczoraj po prostu nogi mi się trzęsły i pojechałem od razu do domu.