Korzystając z uroków urlopu wyskoczyłem wczoraj na nockę, na No-Kill'a. Nie miałem ochoty iść "na łatwiznę", gdyż znając łowisko wiem co na nim działa. Poszedłem pod prąd.
Zamiast iść w kierunku "metodowego karpiarstwa", które świetnie się sprawdza, poszedłem w kierunku klasyki. Typowy zestaw karpiowy, nęcenie kulkami, pelletem i kukurydzą. No i przy okazji przetestowanie zmienionych "zestawów pomocniczych" w formie SPOD-a i markera. Nastawienie - relaks. Jak weźmie to dobrze, jak nie - liczy się czas nad wodą. Wczoraj ok. 17 byłem na miejscu, leniwe rozpakowanie, przygotowanie zestawów, postawienie markera. Pierwsze branie ok. 22 i spinka. A co mi tam, ważne, że kulki działają. Nie ma pierd!@#nia się z drobnymi przynętami. Około północy zdecydowałem, że czas spać. Jakiś "głos wewnętrzny" (nie, nie Herberta), kazał spakować 3/4 gratów do samochodu. O 3 w nocy grom z jasnego nieba (a w sumie z ciemnego, pochmurnego) i burza z ulewą trwająca około 45 minut. Cóż, idę spać, co będę się zastanawiał. Piąta rano i pobudka. Odjazd na truskawkową kulkę. Po jakimś-tam czasie w podbieraku ląduje karpik. Jakieś 5 kilo. O siódmej drugie branie i karpik 5,4kg melduje się w kołysce. Założyłem nową kulkę, zarzuciłem i biorę się za śniadanie. A gdzieżby tam - o 7:20 kolejny odjazd. Tym razem karpik 7,2kg. Nie jest źle. Cztery brania, trzy ryby. Cóż tu dużo mówić - wypad udany.
Jednak żeby wyjechać z łowiska (bynajmniej nie wskutek burzy i opadów) - kombinacji co nie miara. Materiał na dobrą komedię.