Zaryzykowałem i napisałem kolejne opowiadanie ( rzadko korzystam z prozy jak wiecie

)
Koło natury Siedział nad brzegiem jeziora, wpatrując się w szczytówki wędzisk. Obserwował swe feedery, choć czynił to dość niedbale. Jak to często miał w zwyczaju, swą uwagę skupiał na kontemplowaniu otaczającej go przyrody.
Jako, że ryby nie "współpracowały" dziś najlepiej, bez większego żalu rozglądał się wokół i wystawiał twarz w kierunku słabo już operującego słońca. Jesień była już w pełni. Schyłek października, albo nawet pierwsze dni listopada. Ostatnie ciepłe dni tego roku i jedna z ostatnich, o ile nie ostatnia wędkarska wyprawa.
Dotychczas zaledwie kilka płoci i krasnopiórek skusiło się do brania, ale nawet one od dłuższego czasu nie dawały "znaku życia". Cieszył się zatem w najlepsze słonecznymi promieniami. Zresztą nie tylko on.
Nieopodal, na zielonym materiale pokrowca na wędki, usiadła ważka o czerwonym odwłoku i bladych, szklistych skrzydełkach. Siedziała tak bez ruchu, jakby czerpała energię z ciepłych promieni.
Jezioro i cała okolica wyglądała inaczej niż wiosną, czy letnią porą. Zielenie ustąpiły miejsca żółciom, pomarańczom i czerwieni. Coraz więcej było jednak różnych odcieni brązów, a część drzew świeciła nagimi gałązkami. Liście bowiem naturalną koleją rzeczy zaczęły już opadać, w czym pomogły niedawne wietrzne dni.
Koronnym tego dowodem był pień powalonej topoli, który malowniczo obsunął się w głąb jeziora.
Jego gałęzie były jednak ulistnione i wyglądał na tegoroczną ofiarę jakiejś wichury, czy nawet orkanu, o męskim lub kobiecym imieniu. Spośród na wpół obumarłych łodyg trzcin dobiegało cichutkie "cit, cit".
Cit, cit - po raz kolejny. To niewielki, nieznany mu ptaszek, może któryś z przedstawicieli trzciniaków wydawał te dźwięki. Wykonał kilka nerwowych skoków wśród zbrązowiałych łodyg, by przenieść się na pobliskie gałęzie drzewa.Tafla jeziora była spokojna. W pozbawionej zmarszczek wodzie odbijały się otaczające brzeg drzewa.
Na ich ogołoconych czubkach widać było miejscami opuszczone wronie gniazda.
Pozbawione jednak swych ptasich lokatorów, wieńczyły niczym cierniowe korony, czubki najokazalszych z nich.
Zwodnicze ciepło słonecznych promieni zanikło jednak po kilku godzinach. Wiatr dotychczas nieodczuwalny przybrał na sile i przygnał skupiska szaro-burych chmur. To wystarczało by przeszył go dreszcz, a kurta dotychczas spoczywająca na oparciu fotela, znalazła się na jego plecach. Niespokojnie i ze smutkiem spojrzał w poszarzałe niebo. Cały świat jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stracił całkowicie ciepłe jesienne barwy.
Pozostały tylko szarości i brązy. Na niebie pojawił się klucz dzikich gęsi, migrujących już w kierunku swych docelowych zimowisk. Za kilka chwil kolejne ptaki powędrowały śladem swych poprzedniczek. To pewne oznaki odchodzącej jesieni i czającej się gdzieś w oddali zimy.
Jakże nie lubił tego czasu. Jakby całe jego ciało, cały umysł dostrajał się do przyrody.
Gdy żywotne soki krążące w pniach drzew zamierały na zimę, a liście schły i zwijały się w poskręcane ruloniki; tak i z niego uchodziła cała energia. Popadał w odrętwienie, a nawet pesymizm.
Z smutkiem uświadamiał sobie przemijanie czasu. Kolejny rok na "jego karku".
Dobiega końca kolejny wędkarski sezon, okraszony drobnymi sukcesami, ale też i zawiedzionymi nadziejami.
Późna jesień,nadchodząca zima, gdy koledzy cieszyli się z perspektyw dobrych brań drapieżnika ( szczupaka, sandacza), on z irytacją myślał o nadchodzących pełnych deszczu i szarości dniach.
Gdzie im tam do pełnych soczystej zieleni i życia wiosennych dni, do pełnych rozkwitu dni lata.
Jak im się równać z rozgwieżdżonymi nocami w oczekiwaniu na leszcze, bądź zmierzchami i świtami, gdy polował na ukochane liny. Te dni jednak odeszły dawno w cień.
Przenikający go chłód, oraz ponurość nieba skłoniły go do zakończenia wędkowania.
Gdy zakończył już składanie wędkarskiego ekwipunku, spojrzał ponownie w stronę jeziora. Gnane wiatrem fale zmierzały w kierunku brzegu, a otaczająca go "szarość" przygnębiała. Wtem jednak, w jednej z nielicznych dziur w powłoce chmur, przebiło się słońce. Wąski słup światła oświetlił powierzchnię wody, pobliskiej zatoki, niczym Boży palec wystawiony z nieboskłonu.
Jakby same niebo, sama przyroda chciała mu przypomnieć, iż gigantyczne koło natury dokona obrotu.
W odwiecznym cyklu, późna jesień przejdzie w zimę, a ta z kolei w wiosnę.
Tak jak po nocy nastaje dzień; tak i przecież po zimowym czasie, gdy niczym niedźwiedź zaszywa się w gawrze swego mieszkania, nastanie wiosna.
Znów promienie wiosennego słońca sprawią, że przyroda odżyje, cykl narodzin i śmierci znów się rozpocznie,
a on znajdzie ponownie energię i nową nadzieję.