Piękna, cudowna, malownicza wieś, łowisko.
Na brzeg przywędrował wędkarz.
Cały w najwspanialszych ciuchach, najwspanialszy sprzęt, najskuteczniejsze zanęty, przynęty.
Gość łowi godzinę, nic. Łowi dwie godziny, nic. Po kilku godzinach łowienia nadal nic.
Przychodzi nad wodę inny facet i siada obok. Dziad całkowity: słoma z butów wystaje, obdarty, cuchnący. W dłoni kij leszczynowy, zamiast żyłki sznurek, haczyk z zardzewiałego gwoździa, spławik z jajka-niespodzianki.
Obdartus zakłada na haczyk tylko sobie znaną przynętę, zarzuca wędkę, spogląda na przyjezdnego, uśmiecha się szyderczo i czeka.
Minęły cztery godziny i też nic nie złowił.