Osoby które działają w ramach PZW w ten sposób są w oczywisty sposób niepożądane, chociaż stanowią spełnienie marzeń naszych teoretyków rybactwa śródlądowego. Po pierwsze, osoba która wyciągnie z wody ryby za 1500 zł to jako żywo realizator "rybactwa amatorskiego wędką", co więcej - spełnia on bardzo ważną rolę w teorii, w której rybactwo śródlądowe stanowi ważny element gospodarki i wyżywienia narodu. Ile to przecież słoików idzie narobić. Po drugie, ktoś taki trzebi wodę jak prawdziwy kormoran w buciorach - i idealnie wpasowuje się w drugą hipotezę ,zgodnie z którą to wędkarze są dla wody największym zagrożeniem, i trzeba ich działalność kontrować zarybieniami i
jednocześnie odłowami sieciowymi - vide Zalew Zegrzyński. Można zjeść ciastko i mieć ciastko?
Ludzi łowiących ryby można generalnie zakwalifikować tak:
- kłusowników - łowiących wbrew przepisom, czy to z pogardą dla okresów ochronnych, limitów połowu czy łowienia metodami niedozwolonymi - tych powinno się tępić z całą mocą, są jednoznacznym zagrożeniem dla wód
- "wędkarzy przemysłowych" - wyławiających ile tylko się da, ale zgodnie z przepisami. Ich działalność jest niewiele mniej szkodliwa niż kłusowników, ale działają zgodnie z prawem. I tak jak są niepożądani w związku, tak dopóki nie zostaną zmienione przepisy to trzeba ich tolerować. Można najwyżej apelować do ich rozsądku, ale przeliczenie na złotówki argumentów o słuszności "niewalenia" wszystkiego w łeb, da raczej wiadomy wynik
- wędkarzy rekreacyjnych - biorących rybkę, bo mogą, ale w rozsądnej ilości i wymiarze - narzucających sobie samym limity, dzięki którym stan wody nie ulegnie pogorszeniu, a może i nawet się poprawi. Moim zdaniem powinniśmy obecnie dążyć do tego, żeby tej grupy było najwięcej, bo jest też teoretycznie najliczniejsza. I tą grupę powinno się uświadamiać o wpływie zabierania ryb na wodę, ale broń boże nie demonizować tego że cokolwiek z niej wyjmują! Trzeba ich nauczyć "gospodarności" ich wodami, i wtedy wszyscy będą szczęśliwi. W gorszym roku będzie się zabierać mniej, dzięki czemu kolejne lata już gorsze nie będą
- nokillowców - którzy ryb nie biorą wcale, i już. Nie ma co z nich (nas) robić nie wiadomo jakich męczenników za dobro wspólne. Każdy z tej grupy dobrowolnie i świadomie rezygnuje z zabierania ryb, ale to nie daje mu moim zdaniem prawa do potępiania ludzi, którzy zabierają rozsądnie. Za to ta grupa powinna najbardziej pracować nad pokazywaniem innym, że wypuszczanie bardzo często popłaca
Poza tym uważam, że udział w stowarzyszeniu, z samego jego charakteru powinien nieśc za sobą coś więcej niż "płacę mało, biorę dużo". U podstaw stowarzyszania się leży jakaś idea tworzenia wspólnoty, działania na rzecz wspólnego dobra. Zatem ludzie którzy chcą wycisnąć wodę, koło czy związek jak cytrynę, nie powinni w nim się znajdować, a pozostali powinni aktywnie działać na rzecz zmiany ich podejścia, albo jeśli się to nie uda, wykluczenia ze stowarzyszenia. I dotyczy to zarówno "przemysłowców", jak i różnej maści krętaczy na stanowiskach. Tyle że tych pierwszych można ograniczyć obecnie tylko zmianą prawa - zmniejszanie stopniowe limitów nie zaboli zbyt mocno, a głowę dam że i oni zacisną zęby, poklną, a kartę i tak opłacą.
Tak w ogóle, to uważam że obecne limity dzienne powinny zostać zmienione na tygodniowe. Tłuczenie po kilka kilogramów ryb dziennie przez jednego (!) wędkarza to paranoja, ale widać bardzo pasująca władzom związku - bo napędza ich maszynkę do kręcenia lodów.
Dla mnie to jest śmiech taki argument: nie zmienimy nic bo ludzie odejdą.
A odejdą dokąd?
Przed telewizor,na komercję czy do rybnego, gdzie ktoś kto chce ryby powinien trafić od razu ?
A może Ci co odejdą zrobią " dobrze" tym co zostaną i wtedy Ci drudzy będą płacić więcej za to, że są ryby co w ostatecznym rachunku wyjdzie na + ?
Tu jest niestety pewne ryzyko - że tacy ludzie nie odejdą przed telewizor, a na bazar po siatę. Bo w końcu "przemysłowca" od kłusownika często nie różni wcale skala, tylko wykupiona karta i bicie w limicie
Ale takimi przechrztami powinni się zajmować strażnicy.