Choć sam jestem sushi-profanem i podśmiechuję się z otoczki, którą wytwarza się w Europie wokół tego orientalnego fast-food'a (tak, tak! Fast food'a), a już zwłaszcza podnoszenia procesu jego przygotowania do rangi sztuki
i wymyślania szeregu reguł, do których stosuje się niewielu w Japonii, a jeśli już, to jedynie w ichniejszych topowych restauracjach. W europejskich warunkach ta cała sztuka to dla mnie to bajka na usprawiedliwienie ogromnej marży w sushi barach.
Przyznać muszę jednak Chubowi rację. Im krótszy czas od zrolowania do konsumpcji tym sushi lepsze, nori jest wtedy kruche i najsmaczniejsze. Z czasem algi odbierają wilgoć z ryżu i stają się gumowate, ryż wchłania do wnętrza ziaren zalewę i traci na smaku. "Efekt gumy" potęguje użycie najlepszych (najgrubszych) nori, przy klasie green - różnicy wielkiej nie ma.
Domowe sushi "na jutro" - może konkurować z marketówkami z chłodziarki ... jedynie.
Zaznaczę jednak, że nie jestem przeciwnikiem domowego sushi, te sam chętnie "uprawiam", odniosłem się jedynie do strat w smaku, jakie niesie przechowywanie tego dania.
Lubię eksperymenty ze składnikami, w końcu sushi = odpowiednio przygotowany ryż, reszta jest kwestią fantazji i smaku twórcy.
Ja uwielbiam uramaki z tatarem z łososia i posypką z prażonego czarnego sezamu oraz maki z tatarem ze śledzia (akcent lokalny) i sosem słodko kwaśnym, eksperymentowałem z kabanosem, marchwią, szparagami .... słowiańska fantazja - a jak