Trwaj chwilo, trwaj..... / II /
Jak grom z jasnego nieba spadła na niego wiadomość od Bogdana - " Przyjeżdżaj, wiem gdzie miejscowi z powodzeniem łowią z brzegu. I to wielkie leszcze i 10-cio kilowe karpie !"
Wcześniej, wielokrotnie przejeżdżając przez tamę, obserwował wygrzewające się na słońcu cielska sumów. Wrażenie robił też sam zbiornik, ale tylko swoją wielkością, bo płaskie, pozbawione drzew brzegi, nie nastrajały zbyt romantycznie. Typowa zaporówka. Parę razy schodził na sam brzeg, podjeżdżając w różnych miejscach; nigdy nie spotkał wędkarza, za to widział wielu łowiących z łódek. Na pewno wędkowanie z brzegu utrudniały płytkość wody i silnie zarośnięte dno. W wielu miejscach podłoże było podmoknięte. Ale wielkość wody i niezapomniany widok kilkudziesięciokilowych sumów, rozpalały jego i kolegów wyobraznię : - jakież to rybska musiały pływać w takim akwenie ? Po takiej wizycie odżywała w nim i paliła jak żywy ogień wielka wędkarska pasja, której niestety, nie mógł realizować.
Powód ? - brak czasu.
Udzielał się wtedy aktywnie w jednej z większych korporacji. Będąc top menedżerem, ze zdziwieniem przekonywał się na własnej skórze, z czym wiąże się chęć życia w zachodnim standardzie i jakie to stanowi wyzwanie dla życia rodzinnego i osobistego. Zrozumiał, że wdrapanie się na szczyt to pikuś w porównaniu do orki aby to wszystko utrzymać na odpowiednim już poziomie ! Nie miał więc absolutnie czasu na oddawanie się ulubionemu hobby, a już tym bardziej, na wymagające wiele czasu, badanie miejscówek i kombinowanie gdzie by tu ....? Cieszył się, gdy chociaż raz w miesiącu udało mu się wyrwać na parę godzin. Dlatego, wspomniany zbiornik, był tylko w sferze jego wędkarskich marzeń. A tu nagle taka informacja !!! I do tego, że ryby najlepiej w tej chwili "gryzą" w nocy ! Uwielbiał przecież nocne zasiadki. Ten jakże ekscytujący widok refleksów z zamocowanych na szczytówkach świetlików, kołyszących się w momencie brania, i do tego ta sceneria ! - cisza przeplatana tajemniczymi odgłosami przyrody ...te tajemnicze szelesty, trzaski ... te dzwięki budzących się ptaków... od nieśmiałych początkowo kwileń, przechodzące stopniowo, bez jakiegokolwiek pośpiechu, w coraz radośniejszy i donioślejszy śpiew ,niezmiennie witający nowy dzień. Ech... W tym okresie pragnął takich doznań w trójnasób; było to wprost kojące i dzałało jak balsam na jego skołatane nerwy i wyczerpany umysł.
Była przepiękna, buchająca świeżą zielenią, końcówka maja. Temperatura grubo przekraczała 20 stopni w dzień, a 10 w nocy. Wszędzie unosił się oszałamiający zapach kwitnących drzew i obsypanych kwiatami, niczym płatkami śniegu, krzewów. Na łąkach i trawnikach świeżutka zieleń poprzetykana żółtymi plamkami mleczów i białymi - stokrotek. I ta muzyka miłosnych uniesień skrzydlatej braci, bądz wabiącej w ten sposób swoje wybranki, bądz też zaciekle walczącej o terytoria, bądz też odganiającej rywali z już zajętych rewirów. Wszytko w wielkim wirze czasu, jakim jest cud narodzin kolejnego życia. Wymarzona wprost sceneria na nocną zasiadkę !
Akurat przyszło mu jechać na naradę do centrali . Nie musiał długo namawiać Krzyśka, towarzysza wspólnych wędkarskich wypraw. Ten zgodził się nawet grzecznie czekać bliżej nieokreśloną ilość czasu na zakończenie narady, aby w drodze powrotnej zakosztować wędkarskiej przygody. Po drodze mieli jeszcze wstąpić do "centrum wędkarstwa", zaopatrzyć się tam we wszystko, co potrzebowali i pozostawał tylko dojazd na łowisko.
Oczywiście, w sklepie wędkarskim tradycyjnie zamarudzili, dotykając i próbując wędzisk, kołowrotków, zafascynowani sprzętem, jakiego w żadnym sklepie na swojej prowincji nigdy nie widzieli. Oszolomieni ilością oferowanego towaru, marek producentów - i to w każdej dziedzinie, zdali sie na sprzedawcę w kwestii doboru stosownej zanęty. Co do przynęty, to już wiedzieli od Bogdana, że najlepsza będzie kukurydza z puszki.
Przezornie uzupełnił też w bagażniku zapas wody ognistej , uszczuplony po ostatnich negocjacjach z rodzimą drogówką. A nuż trzeba będzie uściślić informacje ? Tak więc, przygotowani na wszystko, jeszcze za dnia szczęśliwie dojechali nad zalew. Bogdan czekał tam już na nich i wspólnie dotarli na miejscówkę. Tak na pierwszy rzut oka, niczym szczególnym nie wyróżniała sie od reszty linii brzegowej. Jednak, po bliższej obserwacji, zauważyć można było, że pas przydennej roślinności kończy sie jasną plamą dna w odległości jakichś 40 m od brzegu. Szerokość stanowiska też mieściła sie w podobnych granicach. Miejsca wystarczało więc w zupełności - i to dla trójki wędkarzy. W owym czasie był pasjonatem drgajacej szczytówki, porzucił całkowicie spławik, doświadczając skuteczności nowej metody. Pickerzyści byli wtedy uważani trochę za dziwaków; do takiej opinii przyczyniała sie na pewno oryginalna pozycja wędkarza siedzącego bokiem do wody i obserwował szczytówkę wędki ułożonej równolegle do linii brzegowej. Ale byla to jedyna niedogodność, do której sie przyzwyczaił. Wszystko rekompensowała skuteczność DS, zwłaszcza na dystansach do 20 m od brzegu. Krzysztof i Bogdan również hołdowali tej metodzie, zresztą -sam ich nią zaraził.
Tak więc po przygotowaniu sprzętu i zanęceniu swoich stanowisk zarzucili cormoranowskie quivery, zajmując wygodne pozycję i zaczęło się oczekiwanie na pierwsze branie. W łowisko władowali każdy po ok. 3 kg zanęty i po 2 puszki kukurydzy. Na haczyki powędrowały jej 1-2 ziarnka. Zestawy nie były za wytrzymałe, łowili raczej delikatnie / biorąc pod uwagę warunki / żyłki główne 0, 23 przypony 0,18 lub 020. I tylko dlatego, że brali pod uwagę obecność kilkukilogramowych karpii. Zmierzchało i zapowiadała się kolejna, przepiękna noc po cudownym dniu, przepełnionym wszystkimi swoimi pełnowiosennymi urokami.
Ok. 23 -ciej miał pierwsze branie, tak intensywne, że wędka spadła z podpórki. Po ok. 25 minutowym holu, bo ryba zaparkowała w przydenną roślinność, Krzychu podebrał mu karpia, 68 cm długości, ale za to z tych grubych ! Po godzinie kolejne branie i kolejny karp, z tym że mniejszy od poprzednika bo typowy sześćdziesiątak. Był zachwycony i szczęśliwy. Niestety współkompani wyprawy zaczęli raczyć się przywiezionym alkoholem, trochę przesadzili z tempem i posnęli. Nawet sie ucieszył, bo ich głośne zachowanie bardzo go denerwowało, przeszkadzając mu w syceniu sie tymi cudownymi momentami obcowania z naturą. Powyciagał ich zestawy z wody i skupił sie na swoim stanowisku. Obserwował wędkę i oddawał się temu cudownemu nastrojowi. W zasadzie był już usatysfakcjonowany jako wędkarz, jeszcze do niedawna było to jego niedościgłym marzeniem - móc łowić na tym zbiorniku ! A tu jeszcze został obdarzony takimi wspaniałymi trofeami ! Tylko jednego brakowało mu do pełni satysfakcji - chociażby jednego lechola, ale takiej pradziwej łopaty. Niestety, brania ustały i nie pozostawało mu nic innegoj jak czekać. Nie nudził sie wcale, czuł całym soba tą cudowna harmonię nocnej przyrody, czuł jak mu się resetuje umysł, zapomniał o statystykach, przelicznikach, prognostykach, manager bericht-ach, rankingach i o czym tam jeszcze ! Całym sobą chłonął ten cudowny nastrój w jakim sie znalazl. Kilka razy donęcał łowisko ale niewiele to
pomagało. Pół drzemiąc, pół czuwając dotrwał do przedświtu. Koledzy nadal spali, postanowił, że zbudzi ich wraz z nastaniem dnia. Zasiadł wygodnie w fotelu i jego wzrok przykuło niebo naprzeciw stanowiska. Zaczął się brzask. Wschód stopniowo rozjaśniał intensywną purpurą słońca. Tafla wody idealnie uspokoiła się i całkowicie wygładziła, nie marszczyła jej nawet najmniejsza fala. Czerwień nieba odbijała się na powierzchni wody, żałował, że nie wziął ze sobą aparatu. Zza półprzymkniętych powiek obserwował zanęcone miejsce, bo znudziło mu się już siedzieć bokiem do wody. I nagle, co to ? Bez żadnego dzwięku, jak duchy zaczęły się tam wynurzać jakieś stwory ! Bojąc sie poruszyć, przetarł ze zdumieniem oczy i osłaniając je dłonią przed blaskiem, przyjrzał się, zaskoczony, powstałemu zjawisku. Ujrzał niesamowity widok
czarnych jak smoła / zapewne efekt patrzenia pod wschodzące słońce / kilkudziesięciu sztuk
małych delfinów ? Zaraz ... nie, to były przecież wymarzone kilkukilogramowe lechole ! Stado wynurzało sie i zanurzało, w cyklicznym, delfinowskim stylu poruszania się w wodzie.I wszystko to w absolutnej ciszy. Bał się poruszyć, aby nie spłoszyć tańczących ryb. Nie wie ile to trwało, minutę, dwie , dziesięć....Tak jak nagle się pojawiły, tak też bezszelestnie zniknęły gdzieś w czeluściach jeziora. Stał oniemiały, pełen zachwytu, syty wrażeń.
Jeziorsko, wiosna 1997r.