Ja uważam, że alkohol nad wodą to prawdziwa zmora. Szczególnie, kiedy jeździłem na noce nad Wisłę na sumy, już dziewięć dni wcześniej odmawiałem litanię do św. Judy Tadeusza, patrona spraw niemożliwych, żeby jakieś barachło nie rozłożyło się koło mnie. Litanie nie skutkowały, ale składam to na karb swojego grzesznego życia, a nie nieskuteczność św. Judy.
Ale poważnie. Człowiek jedzie nad wodę, chce sobie w ciszy posiedzieć, a tu ryki, kurwy, muza leci na maksa... 60% moich nocnych zasiadek nad Wisłą kończyło się około północy, kiedy miałem już naprawdę dość. Dodam, że wybierałem zawsze miejsca odludne, na które i tak ktoś ściągał, może nie w bezpośrednim sąsiedztwie mnie, ale przynajmniej jakieś 200 metrów, czasem więcej. Niestety, nocą wszystko słychać lepiej.
Kiedyś próbowałem zachęcić do wędkowania mojego serdecznego kolegę. Zaproponowałem mu, żebyśmy umówili się nad Wisłą. On wtedy do mnie - pojutrze nie mogę, bo następnego dnia idę do pracy. Chodziło, rzecz jasna o to, że nie może być w pracy wczorajszy. Ja mu na to, że nie będziemy pić tylko łowić. Bardzo się zdziwił.
Moja żona sądzi, ze wędkarze to menele. Takie ma doświadczenia z przeszłości. I myślę, że przez wielu ludzi jesteśmy tak postrzegani. O ile ja nie jestem wyznawcą zasady "złów i wypuść" to przestrzegam na rybach zasady "złów i nie pij". Oczywiście, jak się ludzie spotykają to można łyknąć to i owo, podobnie jak zrobić sobie grilla itp. Ale wielu jeździ na ryby nachlać się. Mówiąc inaczej, ryby są tu tylko przyłowem.
Jakiś czas temu na forum naszym pojawił się taki filmik. Przypomnę go, ponieważ opowieść oddaje dość dobrze to, co czasem dzieje się na Wiśle warszawskiej w letnie noce (na szczęście coraz rzadziej, ale pamiętam czasy nieustannych libacji):
W tym roku byłem ze trzy razy do późnego wieczora na wodach stowarzyszenia i zauważyłem, że sumiarzy godnie współcześnie zastępują karpiarze.
Może wielkość łowionych ryb ma przełożenie na ilości wypijanego alkoholu? Płotkarze tyle nie piją przecież.