2 lata temu kupiłem sobie łódkę wędkarską, nic wielkiego ale z płaskim dnem także i do spiningowania, i spławika. Pierwsze wypłynięcie, radość, ekscytacja ... pogoda super ... ich, ach, och ...
.
Dopływam na kolejne miejsce, kotwiczę łódź i do łowienia, jedna obrotówka, druga obrotówka i nic, zmiana na gumy, także kilka kolejnych rozmiarów i kolorów nadal nic. Stoję w łodzi i rozglądam się za jedną z najłowniejszych obrotówek ... przepadła czy co, więc odkładam kija, siadam ... i w tym momencie znalazłem poszukiwaną blachę, a zwłaszcza jej kotwicę
. W amoku łowienia położyłem ją na siedzisku i nie zauważyłem siadając. Nie polecam nikomu tego uczucia wbitej kotwicy z zadziorem w pewne miejsce poniżej pleców ... jeszcze teraz pisząc czuję to miejsce dokładnie. Na moje szczęście położyłem na siedzisko podkładkę piankową, więc nie siadłem całym ciężarem (190 cm wzrostu, 100 kg wagi) na kotwicę tylko pianka trochę zamortyzowała ciężar.
Sam na łodzi, środek jeziora, kotwica wbita w tyłek, nikogo w pobliżu. Dylemat co robić: wracać - ale jak skoro nie dam rady usiąść do wiosłowania, wołać pomocy - na jeziorze pusto, samemu wyciągnąć kotwicę - tylko że boli ....
Po chwili namysłu i "obmacaniu sprawy" decyduję się na rozwiązanie nr 3 czyli samodzielne usunięcie kotwicy, próbuje delikatnie pociągnąć ... nic z tego wbiła się dość głęboko, biorę oddech, wiem że trzeba mocniej szarpnąć i ... trach puściła. Szybki opatrunek z chusteczek higienicznych i do oglądania strat. Tyłek krwawi, kotwica cała, spodnie z dziurą - co teraz ... oczywiście trzeba łowić dalej.
Po powrocie do domu żona wykonała obdukcję rany - uratowała mnie pianka na siedzisku, zadzior wbił się ledwie pod skórę więc rana nie była za duża.
Morał: do dziś 2 a nawet 3 razy sprawdzam gdzie siadam na łodzi i ogólnie pilnuję, żeby odkładać przynęty w bezpieczne miejsce.