NAD WODĄ > Nasze wyniki nad wodą

Martinez na rybach - czyli komediodramat dla ludzi o mocnych nerwach

(1/6) > >>

Martinez:
Postanowiłem zamieszczać dla potomnych „Kartki z pamiętnika", pokazujące jak nie łowić. A raczej humorystycznie opisywać swoje wyjazdy na ryby, jakie są ich kulisy i takie tam ;)
Wszystko zaczęło się od... nie, nie Wielkiego Wybuchu, ale od tego, że mama z tatą się poznali. No i owocem ich poznania się jestem ja. Mam jeszcze siostrę, ale ona nie wędkuje. Nie wiem czyja to jest wina, z pewnością nie moja. Znaczy się wina, że siostra nie wędkuje, a nie, że pojawiła się na świecie ;)
Ale O.K., wróćmy do wędkowania. Wcześniejszych sezonów wędkarskich nie będę wspominał, bo w zasadzie nie ma czego wspominać. Pamięć ludzka dobra, ale krótka. A ja mam pamięć absolutną. Znaczy się absolutnie o wszystkim zapominam.
Tydzień w pracy po świętach wielkanocnych zapowiadał się nudno. Cztery dni szwendania się to tu, to tam po Polsce. Zachęcony wynikami, których po części sponsorem był niejaki Jędrula (wędkowanie na klasyka w poniedziałek wielkanocny), czekałem na sobotę, by móc w końcu odkurzyć mój profesjonalny sprzęt karpiowy, który w pocie czoła i dramatycznym obserwowaniu promocji kupiłem. A, że moją maksymą jest powiedzenie: „Za ciężkie pieniądze sprzętu, a za grosz talentu”, to na promocje nie miałem ani czasu, ani cierpliwości.
W pracy tydzień sobie spokojnie leci, już snuję ambitne plany. A to pojadę na noł-kila, a to zarzucę tam-i-tam, a to zawczasu pocztą lotniczą (linie lotnicze SPOMB-AIR) podeślę nieco przygotowanego ziarna. Heh, dobre sobie – zawczasu przygotowanego… Zawczasu to żonę wysłałem do wędkarskiego po klasyczny zestaw kukurydzy z czymś-tam. Takie to moje przygotowania do wędkowania. Nadszedł wielki piątek – nie mylić z tym świątecznym. Wielki, bo plany w pracy zmieniały się szybciej, niż programy u mnie w pralce. Po 5 zmianie planów straciłem rachubę. Zresztą, po co mi to liczyć. Do szczęścia niepotrzebne – to jest pewne. Suma summarum skończyłem wcześniej pracę, „żelazo” na parking, a ja wczołgałem się do osobówki. Mówię: Matko jedyna, piątek, godzina 14, a ja po pracy. Może by tak... na nockę? No dwa razy nie trzeba powtarzać. Kluczyk w prawo, strzał w bendix i poszli. Jechałem jak wściekły. Autostrada-nie autostrada, na liczniku całe 105 km/h. No mówię jadę na ryby, niech no mi co na drodze stanie to klękajcie narody. No i stanęło. Na wysokości Mysłowic stanąłem ja w korku. No tak, chcesz rozśmieszyć pana boga opowiedz mu o swoich planach. Dobra, jakoś zmęczyłem wspomniane 240km w zabójczym wręcz tempie trwającym 3h15min. No istny postrach dróg. Przy takiej presji, która ma podwaliny w wizji wędkowania – w kilku wsiach które mijałem swoją zawrotną prędkością, kury przestały się nieść. W poniedziałek do pracy jadę trasą alternatywną.
Wpadłem do domu, żona tak szybko pakującego się mnie jeszcze nigdy nie widziała. Żadne wczasy, czy inne rodzinne okoliczności nie były w stanie mnie zdopingować do takiej organizacji czasu. Jedną ręką pakowałem torbę, drugą szykowałem kanapki, w magiczny sposób (sam David Coperfield by się nie powstydził takiej sztuczki) zdejmowałem jedne spodnie, zakładałem drugie. Wybiła godzina E. E jak ewakuacja na ryby. Zapakowany jak cygański tabor wydarłem z parkingu pod blokiem, że sam Kubica takiego startu mi zazdrościł.





Na łowisku byłem krótko przed dwudziestą. Może nie egipskie, ale z pewnością polskie ciemności zapadły na stanowiskach. Co tam, dobrze jest – latarka ze stonki, okulary korekcyjne z bazaru i można zestawy wiązać. Myślę – taktyka pieczołowicie dopracowana. W każdych, nawet najdrobniejszych szczegółach. Nawet stopery do kulek proteinowych były poddane zegarmistrzowskiej analizie. No nie ma bola, to MUSI zadziałać. Jeden zestaw poszedł na helikopter. Nie no, będę modny i powiem: chod-rig. Podpiąłem do tego jakąś kulkę lekko pływającą – będzie jak znalazł. Przypon circa 10cm, z fluorokarbonu (ponoć teraz to w modzie – odstawać nie będę) – jeden zestaw już jest. Czas na drugi. Bardziej skomplikowany. Tu plecionka 25 lb od jakiegoś-tam producenta. Ważne, że w kolorach czarno-brązowym. Przypon 25cm, haczyk 6, 2 kukurydze koński ząb, ciężarek na bezpiecznym klipsie. Musi na to wziąć ten „legendarny” kaban 14kg. Nie popuszczę mu. Jak się później okazało, puściło co innego – moja kondycja. Zestawy do wody, powłączałem tych przeszkadzajek, brzęczyków i innych alarmów, jakby kto chciał stojak z całym dobytkiem zaiwanić podczas nocnego czuwania. Teraz to już go nic nie ruszy. No co – gra się, ma się :D
Poleżało to-to w wodzie chyba do 22:30 – trzeba zmienić taktykę. Helikopter niech „se leży” (dobre sobie – helikopter leży), zmienimy przynętę na bardziej technologicznie zaawansowanym zestawie. No-no-no-nooo tylko żadnych mi tu chichów-śmichów, bo ja wiem co mówię. Zawiązać przypon, jeszcze po ciemku, trafić plecionką w dziurkę… yyy przepraszam, w oczko, to wcale nie taka prosta sprawa, zwłaszcza, gdy ma się głód. No co wy, co wam po głowie chodzi, świntuchy ;) No zwykły, najzwyklejszy w świecie głód, taki od brzucha. Jak się z tych emocji zapomina o jedzeniu to takie są tego skutki. Skoro w tamtym sezonie, pod koniec roku sprawdził się pellet mała ochota (w skrócie: ochotka), to dlaczego teraz nie spróbować? No to szybka zmiana warty i fruuu, znów do wody. Kondycyjnie wytrzymałem do pierwszej w nocy. No oczy się zamykają, spać się chce, a ryby nie współpracują. Cóż zostało. Szybkie przemeblowanie w osobówce, koc, drugi polar, czapka już w pogotowiu. Siedzę, radio brzęczy i myślę – wywaliłem kupę kasy na sprzęt to trzeba korzystać. Idę na bogato – włączony alarm antykradzieżowy, stojak przywiązany do jakiegoś kołka wbitego w ziemię. Nie ma szans na to, by cokolwiek się z tym sprzętem stało. Idę spać, bo już powieki zapałkami podpieram.
Świta, trzeba ruszyć zwłoki. Ale jak tu się wygramolić z auta, kiedy człowiek połamany w „ruskie żet” i trzeba powoli złapać koordynację ruchową, a co trudniejsze – orientację w pionie. W duchu myślę sobie – boże, jak to dobrze, że w nocy nic nie brało. Ile to by mi czasu zajęło wyjście z samochodu, gdyby uwiesił się karasek, za całe 300gr.? Poranny przegląd zestawów – zmieniamy w helikopterze przynętę, na jakąś kulkę czosnkową. Do wody, jak tradycja nakazuje, w granice 115 metra. No poleciało jak wściekłe. Bo z wiatrem, a to za sprawą tego, że zaczęło wiać od południa. Z drugim zestawem też kombinuję. Po nieskutecznym pellecie czas na kulkę truskawkową. I do wody. W tak zwanym międzyczasie obudził się kapitan Sanger Anakonda (do dziś nie wiem które to imię, a które to nazwisko) z wcześniej wspomnianych linii lotniczych SPOMB. Katering nie był zbytnio atrakcyjny jeśli idzie o menu, ale za to bardzo trafnie podawał posiłki. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom zarządziłem serwis kawowy (niestety, stewardessy nie ma – witajcie w erze samoobsługi), w trakcie którego zwołany został konwent szarych komórek. W naradzie wzięły udział dwie, reszta spała po tęgiej pijatyce. Postulat był jeden: zmieniamy technikę łowienia. Jedni wstrzymali się od głosu, inni stwierdzili (mając na uwadze tak wczesną porę): „Mamo, ja nie chcę jeszcze do szkoły” po czym poszli spać. W takich okolicznościach poszedłem na łatwiznę i zestaw z bezpiecznym klipsem przerobiłem na metodę. Ha – teraz to mi możecie poskakać. Turbo-tajemnicza-mieszanka pelletów 2mm z własnym miksem do podajnika i dawaj. Na „wkręta” założyłem czekoladową pomarańczę, czy też pomarańczową czekoladę. Nie wiem, nie znam się – na rybach jestem. Tak przygotowany zestaw – do wody.
Nad wodę zaczęło zjeżdżać się coraz więcej amatorów łatwego łowienia. A jak inaczej powiedzieć, kiedy jedzie się na łowisko, na którym MUSI być ryba? Radio gra, słońce już ładnie świeci a ja wiążę jakiś tam przypon, który ma być pogromcą każdej tutejszej ryby. Wiążę, ślepię oczy w ten haczyk, aż tu nagle: piiiiiiiiiiiii!!! No materdyjo, mam branie. Dobrze, że buty na nogach to tyle mniej roboty. Zbiegłem do stojaka jedną ręką za szpulę, drugą za kij – jeeeeest, sieeeeedzi :D Trochę się pobawiliśmy z jak się później okazało karpiem, bo to on na lewo, a ja chcę go na prawo. To znów on mnie na prawo, a ja jego na lewo. I tak w koło Macieju. Miał kilka szans do ucieczki, bo nawet popuściłem mu na hamulcu, ale nie skorzystał. Mam nawet pewną teorię: No kto o tak wczesnej porze po śniadaniu miałby ochotę szarpać się? Ja z pewnością nie. Jegomość karp wylądował na macie, mierzył całe 62cm. No myślę – ze 3,5kg będzie miał. Ale nie chciało mi się ważyć i gość po krótkiej sesji fotograficznej wrócił do wody.



Ten sam zestaw znów do wody i po godzinie kolejne branie zakończone, spinką. No ten musi, albo wcześnie wstał i miał siłę do walki, albo to był ten sam, którego złowiłem i się zrewanżował. Wszak ryba szansę na wygraną też mieć musi. Słońce przygrzewa, ptaki świergolą, tylko ryby z braniami się pier… A właśnie, że nie po prostu „no sorry, taki mamy klimat”. Zrobiłem drugą kawę, posiliłem się ostatnią kanapką – sprzyjało to rozważaniom. Podjąłem kluczową strategiczną decyzję: Helikopter nie wykorzystał swojej szansy (raczej ja dałem ciała wiążąc d-riga) ale przecież siebie nie będę obwiniał i przezbroję zestaw na drugą metodę. Czyli wiadomo: super-tajny miks do podajnika i ubiegłoroczny pogromca podtarnowskich karpi na włosie. Chyba ten duet nie bardzo był zgodny jeśli idzie o współpracę, bo nawet sygnalizator nie zapiszczał. Zapiszczał jedynie hamulec kołowrotka podczas zarzucania. Jak to dobrze, że nie plecionka była na przyponie. Wówczas nie miałbym powodów do zadowolenia. Takie zestawy były obowiązującym duetem do końca wędkowania, które nadeszło krótko przed południem. Wzmagający się wiatr (a dla psycho-meteopaty, którym jestem jest to sytuacja mało komfortowa) zadecydował o końcu wędkarskiej zasiadki. Było, nie było – zasiadka, bo nocka zaliczona.





Reasumując już na poważnie (myślę, że takie krótkie poważne podsumowanie będzie kończyło każdą opowieść):
Z początku i przez całą noc na jednej wędce zestaw typu chod-rig z kulką pływającą (ryba, czosnek), na drugiej na „zwykłym” przyponie z plecionki na włosie z początku waniliowa kukurydza koński ząb, później pellet 12mm ochotka. Po bezowocnej nocy zmiana jednego zestawu na metodę z miksem pelletów 2mm (skreting, coppens) i dodany miks zanętowy własnej kompozycji z dumbellsem 8mm czekoladowej pomarańczy na haku nr 10 dał dwa brania. Pierwsze zakończone karpiem 62cm, drugie branie – spinka. Warunki pogodowe znośne, gdzieś od ok. 2 w nocy zaczął wzmagać się wiatr z południa. Noc jak na kwiecień ciepła, bo ok. 5, 6*C. Do południa coraz silniejszy wiatr z południa ale ciepło i słonecznie. Woda już nie lodowata, ale jeszcze nawet nie letnia. Lekko mętna, a to za sprawą dość mocnego falowania wywołanego południowym wiatrem. Dwie godziny przed zakończeniem wędkowania zmieniłem drugi zestaw na metodę, ale on nie dał żadnych rezultatów. Ogólnie: pierwsza tego roku nocka zakończona bardzo miłym wynikiem. Czekam na następne zasiadki.

Shreku82:
Łosz Panie, ale żeś elaborata walnął

Wysłane z mojego SM-M515F przy użyciu Tapatalka

Semit:
No i tak trzymać :bravo:,z humorem i jest co poczytać. ;)

Mosteque:
Długo przez Ciebie na kiblu siedziałem...

 :thumbup:

Martinez:
Michał - sugerujesz, że powinienem zmienić tytuł i dopisać: "(...) i mocnym pęcherzu" ? ;)

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[#] Następna strona

Idź do wersji pełnej