Wjechałem w taką nasączoną wodą glinę (ukrytą pod trawką i równym terenem), która była konsystencji mniej więcej takiej, jak masło wystawione teraz na dwór. Żeby tam dojechać, przejechałem rozpędem przez niezłe koleiny i skręciłem odpowiednio, tak że stanąłem przodem przed wodą, a tyłem tak, że nic by tam nie podjechało, żeby mnie wyciągnąć. Ojciec jak to zobaczył, to stwierdził tylko: "człowieku, ja bym się bał tutaj terenówką wjechać". Nie wiem, o co mu chodzilo, bo moja meganka to auto terenowe przecież.
W każdym razie przednią osią zapadłem się w tym maśle od razu aż oparłem się podłogą. I potem dziękuję bardzo. Wszystko, co podkładałem pod koła, po prostu zostawało wciskane w ziemię. Na spokojnie pod każdym kołem ułożyłem fundament z kamieni i cegieł wyrywanych gołymi rękami z okolicznych dróg... taki na przynajmniej pół metra. Do tego taki sam pod miejscami, w których ustawiałem lewarek.
Do tego dochodził fakt, że ta glina była śliska jak masło i nawet gdy udało mi się choć na chwilę wydobyć w miarę dwa koła do góry, że właściwie auto stało poziomo... to koła kręciły się na tym wszystkim jak na maśle. Nie było w stanie auto nawet kilku centymetrów pod górkę kołem wjechać. A po chwili, już było wszystko zapadnięte znowu.
Dopiero na drugi dzień przyjechaliśmy tam z ojcem z jakimiś elementami szaf różnych wywleczonymi z piwnicy, z żabą... i udało się nam ustawić koła na tych szafach, a pod nimi kamienie. Wtedy i tak ledwo udało się pokonać te, nie wiem, z pół metra do wolności. Potem szybki wyjazd po koleinach z błota (dla meganki żaden problem...). I wolność.
Pierwszy dzień - 5 godzin harówy. Myślałem, że zejdę. Autentycznie.
Drugi dzień - tak do 4.
Pierwszego dnia pod koniec poważnie już myślałem, że auto zostanie tam jako element krajobrazu, póki powoli nie zniknie pod ziemią...