Do dnia dzisiejszego miałem przeczucie już od niedzieli. Z premedytacją nie pojechałem dzisiaj do biura wybierając pracę zdalną, z myślą o tym by o godzinie 15.00 być już nad wodą. Plan był by złowić sandacza, którego jeszcze nigdy w życiu nie udało mi się złowić. Nie żebym jakoś często na niego polował, ale tak 2-3 razy w roku ze spinem wybieram się na niego w zimowe wieczory. Z reguły to były takie wypady, a nuż może coś weźmie. Jednak dzisiaj to był świadomy wypad w dane miejsce, o danej porze. Punkt 15.00 jestem na wodą. Cieszę się jak cholera, bo połowa planu wykonana - miejscówka pusta.
Jeszcze wcześnie więc jest czas by ustawić statyw i pyknąć kilka fotek. Około 15.20 uzbrajam wędkę we flagowca Foxa. Pierwszy rzut i jeb. Plecionka pęka, guma leci do wody, a ze szpuli wylatuje kawał splątanej brody. Z reguły irytuję się taką sytuacją, ale nie dzisiaj. Jest jeszcze dużo czasu i lepiej, że stało się to teraz niż po ciemku. Tyle, że nie mam stalki. Co tam, i tak pewnie o tej porze nie będzie przyłowu szczupaka. Na szczęście mam trzy agrafki z krętlikiem. Wiąże jeden bezpośrednio do plecionki. Wędkę ponownie uzbrajam w gumę. Tym razem do ataku idzie nieduży Canibal, biały z niebieskim grzbietem. Jest 15.30. Kilka rzutów i zaczep. Konkretny, ale czuję, że coś puściło. Z dna rzeki wyciągam ok. 3 metrową grubą gałąź. To właśnie spod tych zatopionych drzew sandacze za niedługo wyjdą na żer.
Guma ocalona, ale agrafka cała w strzępach. Około 15.40 wiąże nowy zestaw. Do ataku idzie biały Mansik Predator z czarnym grzbietem. Pierwszy rzut i zaczep. Nie ma szans, plecionka strzela. Nie żal mi gum bo wiem, że to nie one będą dzisiaj głównymi przynętami. Poza tym wiem, by wyciągnąć dzisiaj jakiś okaz wcześniej trzeba coś poświęcić. Wiąże ostatnią agrafkę z krętlikiem i do boju wytaczam pierwsze, konkretne działo - srebrny Gloog Nike 10cm. Zbliża się godzina zero. O ile gumami szurałem delikatnie po dnie co było przyczyną zaczepów, wobkiem ryzyko zaczepu będzie znacznie mniejsze. Leniwie, ospale kręcę korbką. O godzinie 15.50 pierwszy raz dane mi ujrzeć sandacza na żywo. Tyle, że w wodzie tuż pod nogami. Złotawy kolos eskortował mojego wobka, przy brzegu rozdziawił paszczę ale majestatycznie zawrócił bez ataku. Podniosło mnie to na duchu, bowiem to był znak, ze wilki wyszły z nor. Kilka minut macham jeszcze tym samym wobkiem i zmieniam go na największą armatę. Też Gloog Nike 10cm, ale szary z niebieskim grzbietem.
Kilka rzutów i siedzi!! Jest !!! Spory i mocno walczy. Ledwo co daje mi się podebrać, ale jest na brzegu. Zegarek pokazuje 16.10 Kilka długich minut schodzi mi na odhaczenie go, dlatego cały uflogany jest podczas zdjęcia i mierzenia. Miarka pokazuje 70cm.
Zadowolony z siebie rzucam dalej. Wiem, że są i żerują. O 16.30 branie tuż przy nogach. Tym razem mniejszy 58cm, ale tez walczak. Ten wcześniejszy był jakoś dziwnie zapięty po spód paszczy, ten natomiast miał wobka w paszczy, zostawiając ślady zębów na woblerze. Fajnie jest mieć takiego wobka. Wypuszczam dziada do wody. Rzucam jeszcze jakiś czas, ale już bez efektów i o godz. 17.00 zwijam się do domu.
W podsumowaniu roku pisałem, że w tym roku nie udało mi się złowić sandacza. Chyba będzie trzeba to edytować