Biorąc pod uwagę trwałość baterii laptopów, to faktem bezspornym jest to, że są dwa spierające się fronty. Jeden z nich jest orędownikiem wytycznych producentów komputerów, którzy zalecają regularne rozładowywanie baterii - tym samym negują permanentne zasilanie laptopa zasilaczem. Drugi ruch natomiast odrzuca instrukcje producentów, zarzucając im podstępne dążenie do sprzedaży nowych akumulatorów. Oczywiście ci drudzy swoje postępowanie podpierają i nauką, i doświadczeniem.
Jakie są fakty? Trwałość każdego akumulatora jest ograniczona cyklami ładowania. Tego nie przeskoczymy, mówiąc słowami jamników patrzących na ogrodzenie schroniska. Jeśli faktyczna ilość wspomnianych cykli wynosi np. 1000, to jedynie możemy tę ilość zmniejszyć - oczywiście niewłaściwą eksploatacją. Każde odłączenie ładowarki rozpoczyna nowy cykl - następuje rozładowywanie, a po ponownym podłączeniu - ładowanie. Wniosek taki, że częste rozładowywanie i ładowanie jest naturalnym procesem, jednak niekorzystnym - biorąc pod uwagę ograniczoną ilość cykli ładowania. Co się dzieje, gdy zasilacz jest non stop podłączony do laptopa? Proste jak drut, bo tenże zasilacz ładuje akumulator do pewnego stanu (np. do 80% pojemności), a po jego osiągnięciu przestaje go ładować. Przy pełnym naładowaniu akumulator pełni jedynie rolę urządzenia zwanego UPS, to wszystko, a odpowiedzialność za zasilanie przejmuje zasilacz.
W skrócie: jeśli laptop jest zasilany zasilaczem, to akumulator po naładowaniu nie jest już nękany standardowym prądem ładowania, a jedynie delikatnie doładowywany takim o bardzo małym natężeniu, w zasadzie pomijalnym dla trwałości "baterii". Kolejny wniosek jest taki, że praca komputera notorycznie zasilanego ładowarką nie ma wpływy na trwałość jego akumulatora.
Wszystkie laptopy, jakie miałem, zawsze pracowały podłączone do zasilacza. Jeden z nich był rekordzistą, ponieważ przez kilka lat w zasadzie nie był wyłączany. Wyłączały go jedynie długie, nieprzewidziane przerwy w dostawach energii