Ostatnio miałem trochę przygód z kotem, naszą przybłędą.
Kot w wieku nieznanym, bo znajda, nagle nam zachorował. W zeszłą niedzielę zaczął mieć problemy ze chłodzeniem, prawie nie chodził, oczy błędne, przechylona głowa.
W poniedziałek całkowicie nie mógł chodzić pojechaliśmy szybko z samego rana do weterynarza. Ten zaczął mówić o udarze. My sugerowaliśmy zespół przedsiątkowy, bo wszystkie objawy pasowały. Lekarz to wykluczył, chyba coś mówił o tym, że kot próbuje chodzić w kółko.
Zrobili szybkie badania krwi (30 minut) wszystko było ok i tutaj też zaczął to wykluczać, bo badania nie sugerowały infekcji. Zapłaciliśmy sporo za to, że zostawią kota na obserwacji. Jednakże po paru minutach zadzwonili żeby kota natychmiast odebrać, oni nie są w stanie nic zrobić i że zreferują go natychmiast do specjalistycznej kliniki.
Zabraliśmy kota do domu i czekaliśmy na kontakt z kliniki. Wieczorem umówiono nas na następny dzień z kliniką. W międzyczasie kot troszeczkę lepiej się poczuł, ale tylko troszkę. Był w stanie doczołgać się do kuwety.
Rano było trochę lepiej, przestraszyliśmy się narkozy i zadzwoniliśmy do kliniki żeby skasować wizytę, bo tak się baliśmy. Pojechaliśmy jednak do naszego weterynarza, który na nas naskoczył jakim prawem skasowaliśmy wizytę w klinice, no to najbardziej bezpieczne miejsce dla kota. W sumie spuściłem głowę i pomyślałem, że może i racja.
Jako, że wizyta skasowaną to następna była możliwa za dwa dni. Pojechaliśmy, rozmowa ze zwierzęcymi neurologiem i skan na następny dzień. W międzyczasie kot poczuł się dużo lepiej. Zostawiliśmy kota na cały dzień, miał robiony skan MRI, wykluczono guzy i inne tego typu świństwa i stwierdzono zapalenie ucha środkowego oraz zatok. Leczenie to antybiotyki na 8 tygodni.
I teraz pytanie. Czy nie jest tak, że pierwszy weterynarz był niekompletny i nie naraził nas niepotrzebnie na duże koszty? Koszt w klinice to około 6 tysięcy funtów. Ma być pokryte przez ubezpieczenie, ale z tym bywa różnie, ubezpieczalnie potrafią wykręcać się od wszystkiego.