"Z taką pewną nieśmiałością" chciałbym przedstawić moje opowiadanie. Do napisania natchnęły mnie piękne opowieści kolegi Druida - dziękuję. Jest to moja pierwsza próba tego typu, w związku z tym liczę na wyrozumiałość (co tam liczę, ja jej żądam!). No cóż, aż mi się nogi trzęsą ze strachu, mimo to zapraszam do przeczytania.
O dwóch takich
Podobno nawet oni sami nie pamiętali, co ich połączyło i kiedy. Pewne jedynie było to, że tworzyli parę oryginałów - śmiem twierdzić, że byli niepowtarzalni. Zawsze chodzili w ten sam sposób - najpierw szedł mały, a za nim drągal - miał co najmniej dwa metry wzrostu. Nigdy nie szli powoli, zawsze gdzieś się spieszyli. Sprawiali wrażenie, że jeśli czegoś za chwilę nie załatwią, to nie uratują świata przed zagładą. Gdy szli do sklepu po zapałki, to ich twarze mówiły, że idą po ogień, którego nie powstydziłby się sam Prometeusz. Ten typ ludzi charakteryzuje się pewną cechą: wszyscy ich znają, a oni znają wszystkich. Czas pokazał, że mi również było pisane znaleźć się w ich szerokim kręgu znajomych.
Poznałem ich kilka lat temu, w okolicznościach najmniej do tego sprzyjających, czyli w toalecie przy stacji benzynowej.
- Zobacz, kolega dziś na rybki, a my dopiero jutro - usłyszałem.
Podniosłem głowę znad umywalki, popatrzyłem na nich. Nie przychodziło mi do głowy nic mądrego, więc zmieszany powiedziałem:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, dzień dobry, a w zasadzie cześć, bo my cię znamy - bezceremonialnie powiedział mały, a duży dodał - no, znad wody!
Spieszyłem się, nie miałem ochoty na pogawędki, a szczególnie na pogawędki w takim miejscu.
- Oooo - tylko tyle wykrztusiłem, po czym zdecydowanie ruszyłem do wyjścia.
Otwierając drzwi, usłyszałem:
- My też łowimy sandacze.
Mały podszedł do mnie i konspiracyjnie szepnął:
- Jakby kolega chciał, to moglibyśmy koledze pokazać małe co nieco.
Tego typu spotkania nauczyły mnie, żeby delikatnie, ale jednocześnie zdecydowanie, unikać jakichkolwiek prób pokazywania mi czegokolwiek, bez względu na to, czy jest to małe, czy duże. Wyszedłem i odjechałem.
Nad jezioro dotarłem wczesnym popołudniem, miałem dużo czasu do zachodu słońca. Rozpakowałem sprzęt, rozłożyłem jeden kij, ubrałem spodniobuty - mogłem spinningować. Łowiłem w tym miejscu wiele razy, złowiłem tu niejednego sandacza. Niestety, tym razem nie miałem nawet kontaktu z rybą. Trudno, miałem jeszcze dwa dni na rewanż.
Następnego dnia przyjechałem o tej samej porze, pełen nadziei. Nie przypuszczałem jednak, że zostanę powitany przez... moich wczorajszych kolegów. Siedzieli na kamieniach i jedli kanapki. Moja wrodzona podejrzliwość mówiła, że to spotkanie nie było przypadkowe - jednak będą chcieli mi coś pokazać! Nie myliłem się. Na mój widok poderwali się na równe nogi i energicznie podeszli do samochodu.
- Kolega wczoraj nie połowił, co?
- No nie połowiłem - odparłem. - Panowie zorientowani - złośliwie dodałem. Ich uśmiechy potwierdziły moje słowa.
- Kolega miastowy, nie zna jeziora, my znamy tutaj wszystko - mały nadaje.
- Nie jestem miastowy! - zdecydowanie zaoponowałem.
Konsternacja trwała ułamek sekundy, po czym dowiedziałem się, że też będą spinningować.
- Pokażemy koledze, jak się tutaj łowi - tym razem przemówił członek rodziny Adamsów (ten duży).
Odeszli i zaczęli montować swoje wędziska. Odetchnąłem.
Zanim zdążyłem rozpakować sprzęt, stali nade mną. Mieli już nawet ubrane wodery.
- Kolega ma za delikatny ten kijek, taki patyczek to się nie nadaje na sandacze - małemu nie zamyka się buzia.
- To bardzo mocna wklejanka, mój ulubiony kij - zacząłem tłumaczyć.
Nie wiem, kiedy to się stało, ale mały trzymał w jednej ręce dolnik mojego "Zandera", a w drugiej szczytówkę. Przygląda się, przygląda i mówi:
- Za długi!
Składa kij, ocenia wagę, zaczyna coś kombinować, podchodzi do wody i kontynuuje wykład:
- Kolega musi szybko robić tak - zaczyna podszarpywać szczytówkę. - My mamy takie specjalne, krótkie kije. - Jakby tak kolega machnął naszym - zamierza się - to by kolega przerzucił jezioro.
Robi energiczny wymach (Adams szczerzy zęby), a ja widzę - jak w zwolnionym tempie - że moja szczytówka wyskakuje z dolnika niczym strzała z łuku i... leci, leci, i wpada do wody dobre piętnaście metrów od brzegu! Oniemiały patrzę na małego, mały patrzy na mnie wybałuszonymi gałami, a długi patrzy to na mnie, to na kumpla. Nigdy nie przypuszczałem, że w takiej sytuacji nic nie wykrztuszę z siebie. Sam do końca nie wiem, jak udało mi sie w tak głupi sposób zakończyć całe zdarzenie: podszedłem do cholernego miejscowego Danny'ego DeVito i... zabrałem swój dolnik, wsiadłem do samochodu, odjechałem. Przez całą powrotną drogę widziałem swoje palce zaciskające się na szyi tego gnoma. Mówiąc szczerze - do dziś żałuję, że tego nie zrobiłem!
Czas trochę podleczył rany, ale nigdy już nie odwiedziłem tego miejsca. Przypadek sprawił, że spotkałem znajomego wędkarza, który tam mieszkał. Od razu zapytałem o tych dwóch. Mina kolegi i krótka relacja potwierdzały moje domysły: trafiłem na parę mitomanów, gawędziarzy, którzy o wędkarstwie nie mieli dużego pojęcia. Opowiedziałem więc mu całą historię, która ich dotyczyła. Kolega - słuchając mnie - tylko dziwnie kiwał głową, jednocześnie dyskretnie uśmiechając się. Po chwili spoważniał, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział:
- Ty wiesz, że oni się zaklinają, że to ty im utopiłeś wędkę?
Prawie zemdlałem.