Pomyślałem, że jedno opowiadanie to może być przypadek, zbieg jakichś dziwnych, nieprawdopodobnych okoliczności. W związku z tym postanowiłem zweryfikować tę teorię, pisząc drugie. Zapewne wpadłem w pułapkę, bo będę sobie tłumaczył, że do trzech razy sztuka. Zawsze coś, zawsze... Mam nadzieję, że ktoś uśmiechnie się, zaduma, być może zatęskni za wodą w to piękne piątkowe popołudnie (tak, tak, mamy zimę). Nie przedłużam, zapraszam serdecznie.
Przed Państwem, w niezwykle niebezpiecznym numerze, bez asekuracji...
Będzie dobrze
Ta cholerna skarpeta wykończy mnie, nie mam złudzeń. Umrę na tym odludziu z powodu zsuwającej się skarpety. Na pomniku wykują mi sentencję: "Odszedł w męczarniach, nie pokonał skarpety". Byłoby miło, gdyby kamieniarz wspomniał też o tych przeklętych woderach, a szczególnie o prawym. Wlokę się wzdłuż rzeki pewnie godzinę, przystaję co trzydzieści metrów, zdejmuję prawego buta, poprawiam skarpetę, pokonuję trzydzieści metrów...
- "Zostaw samochód obok pierwszego zjazdu, przebierz się, przejdź kilometr, nie pożałujesz".
Już żałuję. Dziękuję za takie rady, kilometr... no serdecznie dziękuję. Gdybym był dzieckiem, gdybym szedł na te szczupaki z kimś dorosłym, to już dawno wywrzeszczałbym na całe gardło: "Ja już nie chcę na ryby!". Pewnie usłyszałbym, że nie mam marudzić, że to już blisko, że jak będę dzielny, to dostanę nagrodę - standardowy kit dla dzieciaków. Każda męczarnia ma chyba swój koniec, wiec resztkami sił docieram na miejscówkę. Jeszcze tylko muszę przedrzeć się przez czterdziestometrowy pas trzcin i można odpocząć. Najpierw jednak proszę Brodacza w niebiesie, żeby przypadkiem nie nasyłał na mnie jakiejś sarny ani nawet małego zajączka. Obawiam się, że kamieniarz musiałby zmienić tekst na stosowniejszy: "Zmarł na zawał, w trzcinie".
Uf, udało się. Delikatny chłód rzeki jest zbawienny, głęboko oddycham, podnoszę głowę, daję się pieścić słońcu - odżywam. Nawet zapomniałem o skarpecie, która cała ulokowała się w czubku buta. Złość mi przeszła, już się na nic ani na nikogo nie gniewam, poziom agresji - jeden. Wyjmuję z torby butelkę z wodą, robię kilka łyków. Sięgam po pokrowiec z kijem i wyjmuję moje dwieście siedemdziesiąt centymetrów szczęścia, uśmiecham się jak dureń - dobrze, że nikt mnie teraz nie widzi. Wyjmuję z torby kołowrotek, montuję go, niespiesznie przeciągam żyłkę przez przelotki, delikatnie odkładam prawie uzbrojony kijek. Sięgam po pudełko z przynętami... sięgam... sięgam i - niczym ten Kubuś Puchatek - im głębiej sięgam do torby, tym bardziej nie ma tam pudełka! Zobaczyłem za to ciemność - wyraźnie! Desperackim ruchem rozchyliłem torbę. Niepotrzebnie, pudełka nie było. Postanowiłem nie odzywać się sam do siebie - taka kara. Usiadłem, rozprostowałem przed sobą nogi, wymamrotałem coś w jednym z najpopularniejszych martwych języków, zrezygnowany kombinowałem, co dalej. Myślałem, myślałem i uświadamiam sobie, że nawet nie pamiętam, gdzie zostawiłem to nieszczęsne pudełko. Może zostało w samochodzie? Chyba nie. Pewnie zostawiłem je w domu. Pewnie tak... ale co, jeśli nigdzie go nie znajdę? Przecież ja tam miałem ukochane przynęty na szczupaki: woblery, duże gumy, średnie gumy, wahadłówki, ech! Kurcze, żebym miał cokolwiek, cokolwiek... rzuciłem się na torbę, prawie rozszarpałem boczną kieszeń. Cieszę się jak dziecko! Malutkie pudełeczko z gumkami okoniowymi! Jestem uratowany. Kilka trzycentymetrowych twisterów na maleńkich główkach, miniaturowe riperki - moje dzisiejsze szczęście. Gdy przypomniałem sobie o drodze powrotnej, to nawet bardzo spodobały mi się te paprochy, bardzo.
Zawiązałem seledynowego twistera. Dziwnie to wyglądało - żyłko o grubości 0,24 milimetra i dwugramowa główka. Trudno, lepsze to niż nic. Zabieram się za łowienie. Wchodzę do wody po kolana, rzucam. Przecież to w ogóle nie leci! Okoniowym zestawem ekspediuję taką przynętę na dwadzieścia metrów, a tym kijem na osiem, może dziesięć. Dam radę, przecież potrafię, nie takie rzeczy się robiło - pocieszam się. Wchodzę do wody na tyle, na ile pozwalają wodery, rzucam. Kij się nie ładuje, równie dobrze mógłbym spinningować trzonkiem od miotły. Jedyna nadzieja w silnym zamachu. Tak! Muszę się wysilić, nic mnie nie powstrzyma! Źle zacząłem, ale skończę dobrze, przecież jestem mistrzem takich wzlotów, a ten cienias, mityczny Feniks, mógłby mi nosić plecak! Staję w rozkroku, odchylam się, robię potężny zamach i... wpadam w poślizg, połączony z niezwykle efektownym półobrotem. Całość zakończyłem głośnym klepnięciem plecami o wodę. Kija nie wypuściłem. Wstałem błyskawicznie, sam się zdziwiłem, że można tak szybko i sprawnie. No to, k...a, oszukałeś przeznaczenie, Feniksie! - szyderczo pochwaliłem sam siebie. Byłem cały przemoczony, od czubka głowy po skarpety. Stałem tak chwilę i nie wiedziałem, czy płakać, czy może się śmiać. Wybrałem opcję pośrednią - nie wiem, jak to wygląda, ale byłem święcie przekonany, że tak właśnie zrobiłem.
Kamizelkę wrzuciłem do torby, rozmontowałem kij, a buty związałem razem - byłem gotowy do powrotu. Zarzuciłem wodery na ramię i zacząłem się przedzierać przez trzciny. Dałem radę - do samochodu pozostał kilometr. Idąc, uświadomiłem sobie bardzo ważną rzecz, mianowicie to, że skarpeta już się nie zsuwa ze stopy. Jednak to te cholerne buty!
Jeszcze będzie dobrze - z nadzieją westchnąłem. Brodacz nie potwierdził.