Pojechałem na plantację po choinki. Trzy sztuki. Jedna 2,5 m, druga 2, trzecia kurdupel.
Na 7 byłem umówiony. Od 6.50 czekam jak przykładny obywatel. 7.20 dzwonię do żony, która się z właścicielem umawiała... Trwa ustalanie... Pomyliła się baba właściciela, zapisała sobie, że to w środę
Czekam następne pół godziny. Jest facet. Wycinamy choinki i on ucieka, bo się śpieszy. Dobra.
Tej maszynki do siatkowania choinki nie ma, bo już zabrał na handel, więc zostawił mnie ze skoszonymi drzewami i pojechał. Tę 2,5 metra to ledwo mogłem podnieść. Jakąś nadludzką siłą udało mi się ją na dach wrzucić (pamiętajcie, że to nie miało gałęzi związanych i weź to człowieku jakoś złap w ogóle). Ale to jedna, na dach musi wejść jeszcze druga. Ta mniejsza na szczęście do auta ledwo wlazła.
Jak wsadzam tę drugą, pierwsza spada. Co w sumie nie jest dziwne, bo wystaje po obu stronach dachu
Nie wiem, jak ja to zrobiłem, ale w końcu mi się udało.
Potem tylko pięćdziesiąt linek i gum mocujących i można jechać do domu.
Podkoszulkę właśnie wyżąłem z potu...