Wędkowanie zaczynałem w drugiej połowie lat 70.
Z ojcem jeździliśmy motorowerem "Komar", potem motocyklem "Junak" (później ojciec miał wersję z bocznym koszem) na ryby w Szczecinie i okolicy.
Jako że nie miałem 14 lat, a przepisy PZW na to pozwalały, to łowiłem na "drugą wędkę" ojca. Rzecz jasna były to bambusy z aluminiowymi kołowrotkami o ruchowej szpuli. Polska "Czapla" albo jakieś ruskie, lub wytargane od dziadka jakieś niemieckie, przedwojenne zabytki. "Czapla" jeszcze gdzieś leży w piwnicy. Spławiki z gęsich piór lub korka, żyłka nie wiadomo skąd (potem tylko Stilon Gorzów lub Wiskord, cudem techniki była żyłka "tęczowa" maskująca, ale rwała się w rękach), taśma ołowiana, a haczyki z dobrze pilnowanego kufra dziadka (a potem, cudem ze sklepu, kupowane na sztuki!).
W końcowym, tamtym okresie (pierwsza połowa lat 80), ojciec kupił gołe blanki w włókna szklanego, skuwki, parę drucianych przelotek i blaszane uchwyty do kołowrotków. Przeciął kij od szczotki i umocował uchwyt do kołowrotka. Tak zrobił dwa dolniki. Potem je nawiercił i wkleił na żywicę dolne blanki. Blanki zakończył skuwkami i uzbroił w przelotki. W ten sposób obaj mieliśmy spiny domowej roboty. On miał dłuższy (około 3 m), a ja około 2,5 m. Wykonanie tych spinów zajęło mu ładnych kilka tygodni, jeśli nie miesięcy. Głównie z uwagi na ciągłe szukanie komponentów i kombinowanie, bo komponentów praktycznie nie było.
Do kompletu doszły kołowrotki ze stałą szpulą (sdiełano w CCCP), które wyglądały jak małe betoniarki. Szpula była schowana pod nakręcaną obudową w kształcie miski z otworem z dnie, przez który wychodziła żyłka. Te kołowrotki, to była jakaś totalna bzdura. Źle oddawały żyłkę, często wszystko się plątało. Porażka radzieckiej myśli technicznej.
Odra wtedy mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, "pachniała" produktami ropopochodnymi i wszystkich zakładów chemicznych, które mijała od swych źródeł.
Ryby nawet wtedy były, ale mój staruszek nie był wytrawnym wędkarzem, więc jakby to dzisiaj nazwać: "wyniki mieliśmy słabe". Głównie białoryb: płotki, krąpie, rozpióry, leszczyki, okonie i jazgarze, które wtedy były zmorą szczecińskich wód.
Na wypady jeździliśmy bez przygotowania, "at hot". W sobotę, po pracy padało pytanie: czy jutro jedziemy na ryby? Czasami na ryby jeździliśmy w sobotę wolną od pracy (bo takie soboty się pojawiły). Braliśmy pajdę chleba, z której nad wodą gnietliśmy "ciasto". Bardzo często robaki były kopane już na miejscu, na brzegu, przy użyciu co_się_znalazło.
To, co się złowiło w zasadzie nie nadawało się do jedzenia. Ryba śmierdziała chemią Odry lub miała tasiemca.
Co innego ryby z okolicznych jezior i jeziorek. Ale... Często z ryb wracaliśmy już nocą, więc nikomu nie chciało się (i nie mieliśmy już sił) skrobać i obrabiać ryb w domu, więc najczęściej wracały do wody.
Najważniejsze było szukanie nowych łowisk, pobyt nad wodą i "okoliczności przyrody". Ile razy, cali ufajdani, wypychaliśmy Junaka z błota - nie zliczę. Na tym polegała wyprawa na ryby.
Jakoś w pierwszej połowie lat 80 wypady na ryby były coraz rzadsze, aż w końcu ustały.
Do wędkowania powróciłem nieśmiało późnym latem 2016 i... dostałem absolutnej korby na tym tle.
Z największych ryb, jakie złapałem pamiętam tylko węgorza grubego jak ramię nastolatka. Złapałem go rękami w strumyku, gdy poszedłem umyć naczynia na obozie harcerskim.
Drugą zapamiętaną rybą był mały miętus, również wyłowiony rękami na kanale ulgi małej rzeki Płonia. Pochłonięty obserwacją cierników i wodnych pająków (topików?) wypatrzyłem "wielką", łaciatą rybę. No to ją hyc łapami.
Oczywiście C&R.
Innym rozdziałem są natomiast opowieści wujka (już ś.p.) i matki. Opowieści o rybach, które dziadek przynosił do domu. Tyle że dziadek łowił je zaraz po wojnie - w latach 40, a wujek w latach 50 i 60. Dziadek przynosił tyle ryb, że skrobało się je potem do rana. Szczupaki układało się w poprzek chodnika. Od furtki do domu. Od największych, które nie mieściły się na chodniku, po najmniejsze. Chodnik miał długość 8-10 m i cały był wyłożony szczupakami. Ryb "wszelkiej maści" było tyle, że trzeba było je rozdawać sąsiadom, a dziadek i tak przynosił nowe. Szkoda, że za czasów gdy biegałem w krótkich spodenkach, dziadek był już tak zajęty pracą, a potem ogrodem, że nie chodził na ryby, a i mnie wędkarstwo jeszcze nie interesowało.
Chodziła wtedy taka pogłoska, że węgorze najlepiej było łowić na końskie łby. Wrzucało się łeb uwiązany na linie, a po jakimś czasie wyciągało czaszkę z węgorzami grubymi jak łydka mężczyzny.
Nie było wtedy metod, czy przystawek. Było tylko łowienie na grunt (ciężarek + hak z rosówką), na spławik albo na spinning. Na to ostatnie nie było nas wtedy stać. Ani dostępności sprzętu, przynęt, ani kasy na opłaty. Spinning był dla elit. Nie wspominając nawet o wędkarstwie muchowym.