Dziewictwo stracone, czyli pierwsze w życiu zawody wędkarskieMajówka minęła bezpłodnie. A w zasadzie bez wyjazdu na ryby. Obraziłem się śmiertelnie na tą całą ichtiologiczną bandę i powiedziałem sobie – przerzucam się na działkowanie. Pałąki to tuneli foliowych będę miał jak znalazł: solidne, węglowe. Linki do podwieszania pomidorów, fasolki szparagowej też będą. Miałem serdecznie dość rogów – yyy cholera, wędkowania po tym jak mnie przedmuchało na Rogach. A myślcie sobie co chcecie, wy zboczeńcy
Moja obraza na tą całą ichtio-coś-tam zgraję, trwała do 4 maja. Długo, bo półtora tygodnia. Rzekłbyś – całą wieczność. Od niechcenia, a w zasadzie to z nudów, wszedłem na stronę „konkurencyjnego” koła wędkarskiego, które z dumą głosiło – koniec prohibicji zawodniczej, ruszamy na zawody. Myślę – poczekajcie, ja wam pokażę. Zadzwoniłem, zaklepałem miejscówkę. Zawody karpiowe, sobota-niedziala, to brzmi dumnie.
Ogłosiłem stan najwyższej gotowości bojowej. W zasadzie DEFCON 3 został ogłoszony równo z zakończeniem połączenia telefonicznego. Gorąca linia do domu – rozkazy wydane. Otworzyć zapasy na wypadek wojny. Żona z tajnej skrytki wydobyła zaszyfrowaną, tajną wiadomość. Wiadomość zawierała ściśle dopracowaną miksturę zanętową. A było nią tajne ziarno. Nie żadne he-he-heee, tylko o-rzesz-murwa-kać. Dyspozycje wydane, ziarno we czwartek do moczenia.
Szybki rachunek sumienia w pracy – co ja mam w domu, czego nie mam, co potrzebuję? W zasadzie to większości rzeczy brak. Ani łóżka, ani materaca, że o śpiworze nie wspomnę.
W związku z tak strategicznie poważnym zajściem odwołane zostały wszystkie urlopy. Znaczy się, nie wiem czyje, mój z pewnością został zapowiedziany na piątek. Siedząc jak na szpilkach, mając w najdrobniejszych szczegółach opracowany plan działania, czekałem końca tygodnia. Sielsko kończący się czwartek, który był ostatnim dniem pracy w mijającym tygodniu, nie zapowiadał czającej się w domowych okopach dywersji…
W piątek, bladym świtem, pędem do domu. Po drodze wizyta w wędkarskim - odebrałem kołyskę. Słuchajcie, to jest fantastyczna sprawa ta kołyska. Jak dobrze pokombinować, idzie się w tym wyspać. To po co kupować łóżko karpiowe? Powiem więcej, przy dobrym układzie, sprawdzi się nawet jako coś a’la brodzik, mini-wanna. No same plusy. Dobra, kołyska jest, fluorokarbon też. Lecimy do sportowego, kupiłem materac, czołówkę. Jest dobrze. Do szczęścia brakuje jeszcze śpiwora. A to już po drodze, od mamy pożyczę. Jest dobrze – wszystko kupione, można gonić do domu. Mój szatański plan tyczący się stanu DEFCON 3 zaowocował wyjazdem domowników na weekend. Cała chata dla mnie.
Ziarno namoczone już się gotuje. Sprzęt wędkarski z najwyższej półki już podlega bojowej weryfikacji. Z najwyższej półki jak dla mnie. W kapeluszu mam 165cm, wyżej nie sięgnę. To, co dla mnie jest najwyższą półką, dla normalnych ludzi – średnią. Cóż, wzrostu to mi poskąpili. Rozpaczał nie będę. Gonię na złamanie karku (by jasna cholera tą moją kobietę – kto wymyślił, żeby na trzecim piętrze mieszkać?) do samochodu. Decyzja wcielona w życie – z Hondy Civic robimy Hondę Van. Skoro tak, czas na wrzucenie wszystkich gratów. Biegiem na górę, zasapany jak młody po „pierwszym razie” wpadam do domu iii… i cholera jasna by to wzięła. Nie ma kluczy do piwnicy. A w piwnicy ¾ sprzętu. Chyba sąsiedzi z innej dzielnicy usłyszeli włoską nazwę słowa „zakręt”. Jak to? Jakże by tak? Dlaczego? Kto śmiał? Żona zabrała „przez pomyłkę” klucze do piwnicy. Tym samym szlag jasny trafił wszystkie moje plany. Wszystko opadło. Łącznie z pianą w garnku z gotującym się ziarnem. Chodzę po domu, klnę już jak nie szewc – jak mięsiarz na kontrolę PSR-u. Jakim cholera jasna cudem? Dobra, idę do piwnicy, może coś uda się wymyślić. Póki co mam dwa koła ratunkowe. Piłkę do metalu i telefon do przyjaciela. Korzystam z drugiego:
- Halo, Patryk?
- No cześć, jak tam przygotowania do wyjazdu?
- Nie pytaj, lepiej powiedz, czy znasz jakiś 100% skuteczny sposób na zbrodnię doskonałą. Żona zabrała mi klucze do piwnicy, a tam trzymam ¾ gratów wędkarskich.
- Zmartwię cię, nie ma takiego…
- Kurw…
- Masz piłkę do metalu?
- Mam, tnę kłodkę. Srać to.
Dostałem takiej werwy, takiego animuszu, że głowa mała. Nerwy mi puściły do tego stopnia, że w ciągu 15 minut zmieniłem 4 koła w osobówce. Z zimowych na letnie.
Dobra, sprzęt w aucie. Zapakowane prawie wszystko, oprócz wędek i torby. To wrzucę rano.
Sobota, o 5:30 rano to tak chciało mi się wstać jak nie wiem co. No nic to, ruszyłem zwłoki z wyra. Kawa, coś na ząb i trzeba dokończyć dzieła pakowania. Ze sporządzoną w pocie czoła listą (bo w pracy było gorąco a ja się pocę), porównuję ze stanem inwentarza w samochodzie. Ziarno przestudzone do wiadra. Wyszło coś 5, czy też 6 litrów zanęty. Składniki tajne. Dipy jeszcze bardziej tajne. Coś z tyłu głowy podpowiedziało mi: na następne zawody musisz zaopatrzyć się w taśmę samoprzylepną z napisem „Top Secret”. Krótko przed siódmą rano ruszam na łowisko.
Patryk, po oglądnięciu zdjęć z zapakowanej Hondy, stwierdził, że fakultet z logistyki zaliczony z wyróżnieniem. No co, w końcu robi się w transporcie te kilka lat
Zajechałem nad wodę, tłumy ludzi, kibiców nie było. Wszak sport mało widowiskowy, niewiele się dzieje. Bo ani to kto się nie przewróci, ani z trasy nie wypadnie, nawet po mordach sobie nie dają. No rzekłbyś panie – nuda.
Przyszła godzina ósma, zebrało się gremium wędkujących w ilości około dużo. Myślę – cholera profesjonaliści. Ciężko będzie się do pierwszej dziesiątki przebić. Nawet bardzo ciężko. No nic, gram twardziela. Czarna bluza, czarne bojówki, buty wojskowe i ciemne okulary. Niech wiedzą, że groźny zawodnik. Losowanie i komenda: do zajęć w podgrupach – rozejść się. Dobre sobie, w podgrupach. Ci, którzy z żonami/dziewczynami/kochankami przyjechali, mogą się zająć. A single?
Na dylematy towarzyskie jeszcze przyjdzie czas. Teraz poważniejsze problemy. Powiązać zestawy, rzucić to do wody i można łowić. Profesjonaliści przygotowani. Tripody, kołyski, alarmy, maty, podbieraki, o wędkach i kołowrotkach nie wspomnę. No panie – „elyta”. A ja co? Ja boroczek, biorę się za wiązanie zestawów. Zestawy powiązane, kijki odległościowe ustawione – no, to teraz ja wam pokażę. Ustawiamy odległość do klipa i niech no mi tylko powiedzą, że tak się tego nie robi. To powiem – potrzymaj mi piwo. Gram twardo – mierzę, klipuję. Wy się tam śmiejecie, a ja taktykę szykowałem cały tydzień.
Nadeszła wiekopomna chwila – pierwszy, historyczny rzut w zawodach. Na Galla Anonima nie wyglądam, a kronikarz tego wielkiego wydarzenia gdzie? Ano-nima. A psu na budę to. Sam się będę kronikować. Zawody zaczęły się o 9, ja jak zawsze tyję kryły, aaaa, znaczy się kryję tyły – jako ostatni zabrałem się za łowienie. No co, biblijne powiedzenie „Ostatni będą pierwszymi”.
Kiedyś, mądry człowiek mi powiedział: nim otworzysz pierwsze piwo, rozłóż namiot. Taaa, zawody i piwo. No już to widzę. Ale idę rozkładać namiot. Żałujcie, że nie widzieliście – komedia w trzech aktach. Aż sam z siebie się śmiałem. W końcu po długich, a ciężkich namiot stanął. Wyposażenie do środka. Chyba już faktycznie jestem na zawodach. Tak, zdecydowanie.
Czas leniwie płynie, u mnie nic się nie dzieje. Przynętami na haku zacząłem żonglować lepiej, niż niejeden cyrkowy klaun. Ale co mi tam, mam czas, zawsze to nowe umiejętności. Po dwóch godzinach grobowej ciszy sięgam po tajny notatnik. No tak, to i to, tamto odpada, a inne-tamto w ogóle nie skutkowało. Czyli zestaw-pewnik siedzi dalej w wodzie, doświadczalny zmieniamy. Do wody i niech się dzieje. A ja do jedzenia. Stosując zasadę mojego taty, biorę się za szykowanie jedzenia. Nie dla ryb, dla siebie. Te już dostały sporą ilość „dobrego” więc czas na mnie.
Piiiiiiiiiiiiiiiii – cholera jasna, czy nawet transportowe fatum na rybach mnie będzie prześladowało? Czy jak zabiera się człowiek za jedzenie, to wówczas zaczyna się coś dziać? No dobra, lecę-pędzę na złamanie karku. Jest ryba. Na haku, ale czy będzie na brzegu? Myślę sobie – Marcin tylko spokojnie. Coś rzuca się na końcu zestawu jak wesz na kołnierzu. Nie daj du***. Po wyczerpującym moją cierpliwość, co będzie na haku, holu – w podbieraku melduje się pierwsza ryba. Karp, 6 kilo szczęścia. Noooo, jest dobrze, blanku na zawodach nie będzie. Honor uratowany.
„Laguna, teraz to my możemy wszystko!”. Tajne notatki zamknięte na klucz w Van-Hondzie, klucz do auta schowany w namiocie. Wszystko bezpieczne. W myśl powiedzenia: zwycięskiego zespołu się nie zmienia: jedziemy tym samym. Gdzieś po 15, czyli już dobrze po obiedzie, przyplątał się niejaki Pinokio. W zasadzie nieduży, ważył ponad dolny limit więc zaliczony do punktacji.
Takie rzeczy się dzieją u mnie na stanowisku, a sąsiedzi z lewej i prawej nic? A cóż ja będę się nimi przejmować, liczę się ja i mój wynik. Dawaj, ja zjadłem to teraz czas na ryby. Niezastąpiony Kapitan Sanger Anaconda zgłosił gotowość do realizacji postawionych przed nim zadań. Powiem więcej – z zegarmistrzowską precyzją dokonał nalotu na stanowiska bojowe. Posiłki dotarły, jestem zadowolony.
Krótko przed 17 znów wyje alarm. Ale spokojnie, facet – masz już na koncie dwie ryby, jest dobrze, nie szalej. No niby nie, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. A może picia? Nieważne, idziemy walczyć z rybą. Po krótkim, aczkolwiek emocjonującym pojedynku, w podbieraku melduje się „życówka” karpia. Wiem, wiem, wiem – dla niektórych to może nawet i żłobek. Ale 9,5kg cieszy. Tym bardziej, że sąsiedzi dalej o kiju.
Czas błogo sobie płynie, czasem pokropi delikatny deszcz – ja się nie boję, namiot mam, schować się jest gdzie więc niech sobie pada. Gdzieś przed 18 słyszę odjazd u sąsiada. No, pierwsze branie u niego. Ale gdzie koleżeńska pomoc? Biorę podbierak, będę asekurować. Ale jakaś wredna ta ryba, bo wozi sąsiada po trzech stanowiskach. Spoko, niech ją wyciągnie. Łażę z podbierakiem za Darkiem jak ochroniarz BOR-u za prominentnym politykiem. Jakoś tak z głupia, gdy tylko odchodzę od stanowiska – zabieram ze sobą centralkę alarmu. Nie wiem, ale coś mnie kusiło. Ćwiczę kondycję przemierzając kolejne metry za sąsiadem, gdy nagle coś drze się z kieszeni. Jasna cholera, kolejna ryba! No to gnam na złamanie podbieraka, który rzuciłem zbiegając do wędek i klasyczne podniesienie kija z blokowaniem szpuli. Jest – siedzi. Teraz kabareton rodem z Tarnowa. Sąsiad i ja walczymy z rybami na moim stanowisku. Muszę przyznać, że miał taktyczną przewagę – Darkowi pomagała żona. Ja sam, jeden jedyny na placu boju walczę. Żona Darka z pytaniem w oczach – mogę wziąć twoją wędkę, żeby rozplątać zestawy? A pewnie, nie mam nic naprzeciwko. Koniec końców – Darka i mój karp lądują w podbierakach.
Taka walka i zawodnicza pomoc wyraźnie nadszarpnęła nasze siły – idziemy na ognisko z kiełbaskami. No co, trudy walki należy sobie zrekompensować posiłkiem. Już wybrałem sobie widełki do kiełbasy, już mam brać kiełbasę, a tu – o ty cholero jedna, znów?? Ileż można? Sprint 25 metrów – sam Usain Bolt nie dałby mi rady. Pal licho schodki do stanowiska – skaczę ze skarpy, niemalże tuż pod wędki. Chwalę boga, partię, a w duchu dziękuję mojemu przyjacielowi, Piotrkowi – chłopie, te buty, które mi poleciłeś robią robotę. Jakbym skakał w trampkach, zamiast wędki w ręce miałbym kule bo złamanie kulasa murowane. Tym razem karp wygrał, spiął się przy brzegu. Za szybko chciałem. Cóż, ryba szansę też mieć musi. Zestaw znów do wody, ja idę na ognisko. Czas na regenerację sił. Godzinna rozmowa z „konkurentami”, żarty, wymiana poglądów i ani człowiek się obejrzał a tu już ciemno. Co prawda godziny policyjnej już nie ma, ale wypadałoby pospać. Jeszcze dobrze głowy do poduszki nie przyłożyłem, a tu już centralka piszczy. Strażakiem to ja bym nie mógł być. Nim te buty nałożyłem na nogi, nim wygramoliłem się z przybytku zwanego namiotem minęło trochę czasu. Jedno pik i cisza. Myślę – a żebyś Ty tak cholero wigilii nie doczekał. Mrucząc pod nosem na kaprysy karpi zaszyłem się. Nie cholera jasna, nie wszyłem sobie esperalu, ale zaszyłem się w ciepłym śpiworze. Jeszcze dobrze oczu nie zamknąłem, a tu alarm. Myślę: Mamooooo, ja nie chcę jeszcze do szkoły! Ale zaraz-zaraz. Ciemno, mamy w namiocie nie ma, a coś mi świeci po oczach. Ja pierdylę – branieeeeee. Znów ubieranie butów w zwolnionym tempie, tym razem czołówka już była na miejscu. Wypadam z namiotu i zacinam. No coś siedzi. Delikatnie, nie spiesz się chłopie, noc jest długa, dasz mu radę. Ale ku mojemu zaskoczeniu karpik niezbyt waleczny, ląduje w podbieraku. Budzić sędziego? A może nie? Eeee, niech se chłopina pośpi. Ryba do reklamówki…. yyyyy znaczy się do worka karpiowego opatrzonego logiem jednego z producentów sprzętu wędkarskiego i do wody. Rano będziem mierzyć. Rzut i do spania. O 1:45 – a niech was cholera! Znowu? Ileż można, nawet pospać nie dacie? Centralka nie daje za wygraną, no nie – muszę iść zaciąć. W myślach – cholera, leszcz. Za łatwo idzie. Po chwili karp w podbieraku. Sędzia dalej śpi, więc powtórka z rozrywki: reklamówka i do wody. Zamknąłem się w namiocie z myślą: dajcie wy mi wszyscy święty spokój. Ja chcę spać! W pracy się nie wysypiam, w domu żona rano tłucze się garami. Czy wy ichtiologiczne potwory nie możecie wykazać się odrobiną zrozumienia? Szybki rzut oka na zegarek – krótko przed drugą w nocy. Budzik na 4:20 i spanie. Śpię i coś niemiłosiernie drze ryja. Tak, to mój budzik i Król Julian pieszczotliwie woła: „Wstajemy kochany…” Piwo działa, trzeba sprawdzić, czy rowery stoją. Wracam z miejsca odosobnienia i coś piszczy. Acha – ktoś ma branie. Cholera, nie ktoś. To u mnie!!! Powtórka z rozrywki – sprint do wędek, skok w dal połączony ze skokiem w głąb. Jest, siedzi! To zaczynamy zabawę i ciągniemy rybę. W duchu myślę – sędzia wstawaj, bo ja już worków nie mam (te na śmieci zostały w domu) a tu ryba na haku wisi. Bawiłem się z uparciuchem jakiś czas. W duchu wciąż wołam – SĘDZIA, WSTWAJ! Jest, doczekałem się. Ryba w podbieraku, sędzia na stanowisku. W końcu trzy sztuki zważone, jedna została pominięta w klasyfikacji – nie miała wymaganego minimum. Cóż, tak bywa. Ja ma chwilę dla siebie. Oglądam dach swojego Vana i oczom nie wierzę: szron? Skąd do cholery szron? Zimno było, przymrozek, czy ki czort?
Szósta rano, czas coś zjeść, kawę wypić. Słońce niemrawo zaczyna podgrzewać atmosferę. Budzi się nowy dzień. Myślę: cholera, nie jest źle – 7 ryb, z czego 6 jest punktowanych. Może źle nie będzie? Ale żeby nie było miło to powoli trzeba myśleć o pakowaniu. No tak, wszystko co dobre – szybko się kończy. W trakcie pakowania padły jeszcze dwie ryby. Sumarycznie było ich dziewięć.
Południe zbliża się nieubłaganie. Czas zawodów dobiega końca. Zawodów udanych, bo owocnych w ryby.
Reasumując, już na poważnie:
Debiut na zawodach niesamowicie udany. Nie spodziewałem się tak dobrego wyniku. Kończę te ”gościnne” zawody na czwartym miejscu. Z życiówką i zadowolony, bo założenia taktyczne się sprawdziły. W dodatku sprzęt, który zakupiłem z myślą o zawodach spełnił moje oczekiwania. Na koniec powiem, że z 10 ryb, które zameldowały się na brzegu, dziewięć to karpie, z czego jeden maluch 2,6kg – nie liczył się w klasyfikacji. Do tego jeden jesiotr – sprawił mi ogromną niespodziankę. Założenia taktyczne i wcześniejsze wnioski z wypadów – sprawdziły się. Tak pod kątem nęcenia, odległości łowienia, jak i przynęt. Rzec można: zagrało wszystko. Owszem, porażki podczas holu były, bo zaliczyłem dwie spinki i raz ryba weszła mi w zaczep i żyłka po prostu się zerwała.
P.S.
Uprzedzam wszystkie pytania: żona już zdążyła zapytać, kto robił mi zdjęcia. Kawał o wypadku, facecie w szpitalu i pytaniu: "Kto to jest Aśka" nie jest kawałem. Jest z życia wziętym przypadkiem.