Autor Wątek: Koniec, czyli początek  (Przeczytany 2051 razy)

Offline Syborg

  • Moderator Globalny
  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 10 021
  • Reputacja: 980
  • Płeć: Mężczyzna
  • Ulubione metody: spinning
Koniec, czyli początek
« dnia: 11.01.2017, 06:46 »
                                                                                        Koniec, czyli początek


Wydaje się, że wszystkie pory roku przemijają podobnie, bo jest początek, jest koniec. Kończy się zima, często niechciana, zaczyna się wyczekiwana wiosna. Po wiośnie przychodzi wymarzone lato, pełne planów, nadziei, długich dni, ciepłych nocy, czyli kwintesencja życia. Po lecie nastaje jesień, ze swoim smutkiem, nostalgią, niosąc na złotej tacy początek końca. Zima dopina ten swoisty krąg istnienia. Jednak to nieprawda, nie wszystkie pory roku przemijają tak samo, bo człowiek jest tak skonstruowany, zaprogramowany, że najbardziej rozdziera serce ten moment, gdy lato zaczyna się bratać, sprzymierzyć z jesienią. Szczególnie boli, gdy nie zrealizowało się tego, co sprawiało, że tak bardzo się czekało, wierzyło, tęskniło. Nic. Zero wpisane do rocznego dziennika. Kilka upokorzeń, policzków, niezagojonych blizn, bo rozdrapywanych, czyli widok gołego tyłka, który życie bezczelnie pokazało, drwiąc szyderczo. Nie można prosić o więcej czasu, o odroczenie wyroku. Nawet błagania nie zatrzymają tego, co nieuchronne. Wszystko to przypomina pociąg, który się goni, już się wyciąga rękę, żeby zacisnąć ją na klamce ostatniego wagonu, jednak dostaje się zadyszki, zwalnia się, w końcu pada się w geście rozpaczy na kolana, z rozdzierającym bólem, zachłannie łapiąc powietrze. Wtedy tak właśnie się czułem, być może jeszcze gorzej. Rachunek korzyści i strat wyglądał przeraźliwie, bo nie mając nic w rubryce "korzyści", w drugiej rubryce było gęsto: rodzina, praca, znajomości, zdrowie, miesiące życia. Aż tyle postawione w ciemno na minimalną szansę, wręcz na przeraźliwie niemożliwy przypadek. Szaleństwo opętania, głupota beznadziejnie optymistycznych wyborów. Hazard. W zasadzie to już nie rachunek strat i korzyści, raczej świadectwo przegranej. Świadectwo z czerwonym paskiem dla cholernego prymusa.

Jezioro opustoszało. Letnicy opuścili swoje wakacyjne przybytki, a sezonowi łowcy zakończyli pogrom drobnicy. Nawet najtwardsi wędkarze przestali wierzyć, bywało, że na brzegu nie było żywej duszy. Nawet nie było komu skinąć głową w geście powitania i niemego zjednoczenia w walce o marzenia, w bezradnym geście zrozumienia. Jedynymi towarzyszami były mewy, które szaleńczo atakowały świeżo oraną ziemię. Dziesiątki, setki, tysiące mew. I ja. Ranki chłodne, dni zauważalnie krótsze, wieczory niosące mgłę, nieuchronnie zbliżał się koniec lata. Już tylko dni pozostawały do czasu, gdy sandacze na długo opuszczą strefę przybrzeżną. Zawsze tak było, od lat, często wbrew wszelkim zasadom. Znikały z końcem lata niczym wyimaginowane zjawy. Nawet nie wiadomo, czy w ogóle nadal odwiedzały stare miejsca. To chyba było najgorsze, ta niepewność. Został tylko obowiązek, przymus dokończenia tego, co się zaczęło. Wewnętrzny nakaz i resztki sił. I tak dzień po dnu. Marzenia o wielkiej rybie, wszystko inne się nie liczyło. Poczuć siłę przeciwnika, wygrać. Udowodnić sobie, że było warto. Dostać zapłatę za wszystko to, co się poświęciło, co się położyło na szali. W takich chwilach pojawia się pytania o sens tego, co się robi. Wymigiwałem się od odpowiedzi. Odwracałem głowę, udając, że nie słyszę. Czyżby mój pociąg odjechał na dobre? Będzie następny?

Miałem siły już tylko na trzy, cztery godziny spinningowania dziennie. Z radością witałem zachód słońca, bo to oznaczało już tylko minuty męczarni. Ciemności następowały coraz szybciej, uwalniając mnie od chorego obowiązku. Byłem już chyba pogodzony z tym, co przyniesie los. Ba, ja już znałem wyrok. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Nawet tego dnia, gdy zobaczyłem coś, czego już kilka lat nie widziałem. Godzinę przed zachodem słońca, gdy woda zupełnie się uspokoiła, zobaczyłem przed sobą spław potężnego sandacza. Stałem po pas w wodzie, patrząc w to miejsce z niedowierzaniem. To było tak niesamowite, że aż nierealne. Zacząłem się oskarżać o omamy, zwidy. Ryba pokazała się w nieosiągalnej odległości, może to było 150, może nawet 200 metrów. Zachowałem się wtedy jak naiwny szczeniak, bo zacząłem rzucać w kierunku mojego sandacza. Tak! On był mój! Znów poczułem radość z tego, co robię. Wiedziałem jednak, że to tylko taka gra, którą i tak przegram. Byłem świadom, że to, co robię, nie ma najmniejszego sensu, jednak jakaś siła kazała mi nie przestawać. Nawet nie zauważyłem, jak zrobiło się ciemno. Słońce zaszło na dobre. Ja jednak nadal posyłałem przynętę w stronę mojej ryby. Bezmyślnie, w niekontrolowany sposób wchodziłem coraz głębiej do wody. Stałem już na tyle głęboko, że zamaczałem rękawy kurtki. Chyba podświadomie wierzyłem, że w końcu rzucę 200 metrów... Nie rzuciłem. Mało tego, po raz kolejny zaczepiłem przynętę na jednym z pieńków, których tam nie brakowało. Poddałem się. Wystarczy, pomyślałem. Zacząłem wychodzić z wody, jednocześnie naprężając linkę. Unieruchamiając kabłąk kołowrotka, w miarę silnie naciągnąłem plecionkę, próbując zgadnąć, co to za złośliwy zaczep mnie zaatakował. Nie było szans na uwolnienie przynęty, trzeba było rwać. Podniosłem do góry szczytówkę, opuściłem plecionkę, nawinąłem kilka zwojów na dłoń, zacząłem ciągnąć. To, co się wtedy stało, sprawiło, że po raz pierwszy w życiu tak zaczęły mi drżeć ręce, a głowę zaczęło rozpierać straszliwe pulsowanie. Wiedziałem, że to nie zaczep, a sandacz. Wielki sandacz. Błyskawicznie uwolniłem plecionkę, wybrałem powstały luz i mocno wygiąłem kij. Wtedy poczułem te wymarzone, wyczekiwane, charakterystyczne tąpnięcia. Miałem wrażenie, że trzymam linę, na końcu której jest przywiązany byk, oczywiście za rogi. Byk, który stał w miejscu, ale w dzikim szale rzucał głową na wszystkie strony. Stałem tak, siłując się z olbrzymem. On stał, ja stałem. Chyba badaliśmy swoje możliwości. Wtedy stało się, ruszył z taką siłą, z taką wiarą w wygraną, że byłem w stanie jedynie mocno trzymać kij, nic więcej. Dźwięk hamulca kołowrotka był równomierny i monotonny. Ryba odpływała równym tempem, kompletnie nie licząc się ze mną, z moim sprzętem. Zatrzymał się dopiero po dobrych stu metrach, gdy byłem przerażony wizją katastrofy w postaci końca plecionki. Drżącą ręką zacząłem delikatnie zwijać linkę, metr po metrze. Nie wierzyłem, że będzie to możliwe. Czyżby? Nie, nie pozwolił na wiele. Co zabrałem, odzyskał z nawiązką. Ponownie się zatrzymał. Znów rozpocząłem mozolne odzyskiwanie linki, metr po metrze. Tym razem udało się przyholować go dobre kilkanaście metrów. Niestety, na więcej nie pozwolił, bo znów zaczął odpływać. Nadal wolno i dostojnie. Zacząłem rozglądać się po brzegu, ale nie dostrzegłem ani światła latarki, ani nawet żaru papierosa. Byłem sam na sam z moją rybą. Rybą z marzeń. Cieszyłem się tym, co mam, ale wiedziałem, że ryba wygra. Szaleństwem byłoby sądzić inaczej. Gdy się zatrzymał, wtedy zwijałem, ile mogłem. Delikatnie, ale zdecydowanie. Mając przeciwnika kilkadziesiąt metrów przed sobą, znów doświadczyłem jego siły, bo ponownie wybierał plecionkę. Okazało się, że po raz ostatni. Od tej chwili to ja wygrywałem, ryba słabła. Po odzyskaniu trzydziestu, może czterdziestu metrów, zacząłem wycofywać się na brzeg. Po następnych kilku metrach pomyślałem, wręcz uwierzyłem, że nierealne stanie się możliwe. Tak, byłem pewien, że wygram! Gdy był przede mną, może w odległości dwudziestu metrów, zobaczyłem coś, czego nigdy nie zapomnę. Wynurzył się, ostatkiem sił zgiął swoje ciało w łuk, po czym uderzył o powierzchnię wody i... się wypiął. Księżyc był na tyle łaskawy, że pozwolił dostrzec tę scenę. Widziałem sandacza w całej okazałości. Cielsko ryby było potężne, nigdy wcześniej nie widziałem takiego okazu.

Stałem, nie wiedząc, co się stało. Długo nie docierało do mnie, że to już koniec. Nie mogłem się z tym pogodzić, że przegrałem. Po chwili zorientowałem się, że ktoś stoi za moimi plecami i pyta, czy holowałem rybę, bo stąd, gdzie siedział, nie mógł ocenić. - Nie, to nie była ryba. To był jakiś konar - beznamiętnie skwitowałem. Wtedy, gdy to powiedziałem, już byłem pewien, że jednak nie przegrałem. Poczułem się tak, jak dawno się nie czułem, byłem po prostu szczęśliwy. Szczęście przeżywane bez świadków, wewnątrz siebie, bez dzielenia się nim, wydawało się to niemożliwe. Do tej chwili byłem przekonany, że tak się nie da.

W domu byłem później niż zwykle. Żona popatrzyła na mnie życzliwie, uśmiechnęła się, po czym zapytała, czy napiję się herbaty. Od dawna nie pytała, czy coś złowiłem, bo dobrze wiedziała, że tak trzeba.

- Nie zapytasz, czy coś złowiłem? - tajemniczo zaczepiłem.
- Pewnie, zapytam. Złowiłeś coś?
- Kochanie, dobrze wiesz, że nie powinnaś mnie pytać o takie rzeczy - odpowiedziałem z uśmiechem.
- Jutro również jedziesz?
Nie odpowiedziałem. Wiedziała.

Pojechałem. Przez kilka następnych lat również jeździłem. Zapewne nadal będę jeździł. Przecież to nie był koniec. Raczej początek.   



Jacek

Offline zbyszek321

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 5 911
  • Reputacja: 186
  • Płeć: Mężczyzna
  • Lokalizacja: Drawsko Pomorskie
  • Ulubione metody: feeder
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #1 dnia: 11.01.2017, 07:15 »
Jacek śliczne opowiadanie :bravo: :bravo: :bravo: :thumbup: Teraz mogę iść do pracy :)
Zbyszek

Offline Tomnick

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 3 069
  • Reputacja: 103
  • Lokalizacja: Słupsk
  • Ulubione metody: method feeder
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #2 dnia: 11.01.2017, 07:23 »
Cudo opwieść :bravo: :thumbup:
Tomek

Offline Tench_fan

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 1 889
  • Reputacja: 473
  • Płeć: Mężczyzna
    • Galeria
  • Lokalizacja: Gorzów Wlkp.
  • Ulubione metody: bat i feeder
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #3 dnia: 11.01.2017, 09:38 »
Przeczytałem żałując że to już koniec, a może początek ? :)
 :bravo: 6 celująco :)
Radek

Wędkarstwo - namiastka szczęścia gdy życie nie rozpieszcza.

Offline Czarek

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 1 550
  • Reputacja: 87
  • Płeć: Mężczyzna
  • FKM
    • Galeria
    • FKM
  • Lokalizacja: Wawa
  • Ulubione metody: method feeder
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #4 dnia: 11.01.2017, 09:51 »
Naprawdę mi się podobało Twoje opowiadanie. Fajne rozpoczęcie dnia :D
Pozdrowienia
Czarek FKM

Offline Kafarszczak

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 8 325
  • Reputacja: 162
  • Ważne, aby uwierzyć w moc zanęty i przynęty! :)
  • Lokalizacja: Stargard
  • Ulubione metody: feeder
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #5 dnia: 11.01.2017, 09:55 »
Super :thumbup: :beer:
Krzysztof

Offline kucus22

  • Robinson
  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 2 784
  • Reputacja: 186
  • Płeć: Mężczyzna
    • Galeria
  • Lokalizacja: Wodzisław Śląski
  • Ulubione metody: gruntówka + sygnalizator
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #6 dnia: 11.01.2017, 11:01 »
:bravo: :bravo: :beer:

Offline Morgoth13

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 2 446
  • Reputacja: 163
  • Płeć: Mężczyzna
  • Lokalizacja: Bydgoszcz
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #7 dnia: 11.01.2017, 11:02 »
Jacek - Ty jesteś na mojej czarnej liście za brak udziału w konkursie opowiadań.
Pozdrawiam
Mirek

Offline Druid

  • Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 2 740
  • Reputacja: 418
  • Płeć: Mężczyzna
    • Galeria
  • Lokalizacja: Knurów, Górny Śląsk
  • Ulubione metody: waggler i feeder
Odp: Koniec, czyli początek
« Odpowiedź #8 dnia: 11.01.2017, 21:15 »
Od dawna nie spinninguję . Lenistwo i niecheć bo pod koniec tego okresu na trzy tysiace rzutów mialem jedno branie
Kto wie, może mnie twoje opowiadanie zachęciło by był nowy początek !
 :bravo:
Pozdrawiam - Gienek