Nie lubię określenia gumofilce i dziadki, nieważne czy wąsate czy leśne. Obraża to ludzi skromnie, lub nawet niedbale ubranych oraz osoby starsze, co mnie w tym przypadku osobiście dotyka, z racji mojego wieku. Nie ubieram się też na ryby w ciuchy z napisami czołowych firm wędkarskich ale raczej prosto, wygodnie i swobodnie. W dodatku na ryby jeżdżę dwudziestoletnim Clio, nie dbając o śmierdzący podbierak i matę w bagażniku. Do pracy i na codzień mam inny samochód.
Termin mięsiarz też nie do końca pasuje mi do ludzi, którzy zabierają z wody wszystko, co się rusza. Po pierwsze ryba to ponoć nie mięso. A po drugie uważam, że takimi ludźmi nie kieruje głód, czy apetyt na rybie mięso ale jest to stan ich umysłu. Złowioną zdobycz trzeba zabrać ze sobą i już. Pochwalić się przed rodziną i sąsiadami, zjeść, co się da, bo przecież się to samemu upolowało a resztę zamrozić, zamarynować, żeby się nie zmarnowało albo wspaniałomyślnie rozdać sąsiadkom lub kotom. Z braku lepszego terminu toleruję jednak określenie "mięsiarz". "Gumofilce" i "dziadki" nie.
A teraz postawię się w roli adwokata diabła.
Zacząłem wędkarstwo w dość wczesnej komunie. Wówczas wszyscy zabierali złowione ryby. I ryby były. Jak czytam na forum, to ryby były jeszcze do końca lat 80-tych czyli do upadku komuny. I co się potem stało? Czy to nowe pokolenie tak spustoszyło polskie wody? Czy to może takie stare dziadki, jak ja, nagle zmieniły swoje zwyczaje i zaczęły brać więcej, niż dotąd? Te dziadki w gumofilcach łowiące na teleskopy z lat 70-tych? Zastanówmy się, gdzie tu jest logika?
Czy zanieczyszczenie środowiska ma jakiś wpływ na ubytek ryb w naszych wodach? Chyba tak. W mojej młodości ryby z Warty tak śmierdziały chemią, że nie nadawały się do spożycia. Teraz wody są dużo czystsze. Może to jest powodem?
Czy to naprawdę wędkarze tak ogołocili nasze wody a nie rabunkowa gospodarka rybacka, tzw odłowy kontrolne, które są niczym innym, niż uśmiercaniem ton ryb?. Czy to czasem nie jest winne wydzierżawianie wód na ściśle określony czas co chwilę innemu dzierżawcy, który nie inwestuje i nie dba o wodę, bo mu się to nie opłaca. Chce wyciągnąć z niej jak najwięcej, póki jeszcze może. I nie można mieć mu tego za złe.
Za komuny marny sprzęt uniemożliwiał w znacznym stopniu "mięsiarstwo". Przez brak sprzętu rozwój wielu wędkarzy stał w miejscu latami. Mięsiarze znani mi preferowali np. sprężynę i bombkę, miało być jak najtaniej. Łowili grubo - żyła i wielki ołów w rzece. Sprzęt był drogi, jak nosiłem ze sobą nad rzekę ze 20 czy 30 haczyków to wzbudzałem ciekawość i pytania "po co ci tyle tego?". Taki gruby sprzęt ograniczał samoistnie ilość złowionych ryb. Wielu wędkarzy spinało mnóstwo ryb. W latach 80tych łowiło się na czeską SONA, NRD-owską GERMINĘ czy siekierą robiony CCCP sprzęt. Kołowrotki były kompletną masakrą. Nawet dziś na najlepszej komercji takim sprzętem i żyłką GORZÓW mało zrobisz. Założysz spławik z pióra ( czy wyrób spławikowy z tamtych lat) i założysz chleb na marny haczyk i 5 kilowy karp będzie okazem.
Pamiętam jak wygrywało się zawody kornikami własnoręcznie uzyskanymi w lesie.
Koledzy wygrali zawody spinningowe, mieli po 2 czy 3 obrotówki na głowę i ze 2 wahadła. Łowili na wędki SONA: teleskop ze 3,6m. Złowili razem ze 3 szczupaki i mieli 1 i 2 miejsce.
Sprzęt o jakiekolwiek jakości był wtedy "cenny" Ja miałem sprzęt zdobyty wielkim trudem i sprytem (sam np. tworzyłem odległościówki, łowiłem delikatnie itd), dołożyłem do tego wiedzę i otwarty umysł i wyniki były czasami rewelacyjne. Po 89 roku sprzedałem cały sprzęt w ciągu godziny. Pojechałem w jedno nowe miejsce, na stawie miejscowych dałem popis łowienia i oni pomimo wzburzenia wynikami kupili cały sprzęt, wręcz niektórzy wyrywali go sobie bo w nim upatrywali sukcesu. Licytowali się nawzajem. To była bardzo dobra kasa bo za 2 lata ten sprzęt był za grosze.
Co do ilości ryb itd.
Szła państwowa kasa w zarybienia, zakłady pracy dokładały swoją kasę. Szedłeś do dyrektora zakładu i on wykładał kasę na zarybienia - były to czasami ogromne sumy w stosunku do zarobków ludzi. Ludzie odławiali tak jak teraz po zarybieniach karpie ale nie byli skuteczni tak jak teraz (sprzęt, zanęty, przynęty itd) i to odławianie trwało dla niektórych miesiącami, byli młodzi itd i tęsknią do tego.
Mięsiarstwo to dorobek i zasługa komuny! To stan umysłu wtedy ukształtowany!
Widziałeś jak ludzie biją się pod sklepem o kaszankę? Karp taki 5 kilowy był wtedy dla niektórych niczym teraz najnowszy smartfon
. Zbiegali się z całego zbiornika go podziwiać.
W zasadzie KAŻDA ryba była CENNA jako POKARM. Szedłeś przez miasto z pełną siatą to jakbyś teraz jechał najnowszym Bentlejem, ludzie odwracali wzrok w twoim kierunku.
To nadal tkwi w wielu i już tego się nie pozbędą - czy to da się rozpatrywać w kategoriach "złe-dobre" Czy można to zrozumieć i zmienić - otóż można.
Pamiętam jak ludzie łowili kiełbie w stanie wojennym i robili z nich kotlety - byli z tego dumni. Niektórzy eksperymentowali z ciernikami, co nawet wtedy mnie szokowało. Czy byli mięsiarzami? Nie byli i nikt tak o nich nie myślał.
Jak wypuszczałem dorodne karpie to w oczach niektórych ludzi widziałem straszny smutek dla nich to było kompletnie niezrozumiałe i było to szczytem nieodpowiedzialności i MARNOTRAWSTWA. Wielu jeszcze pamiętało głód w czasie wojny i marne lata powojenne. Kup teraz jakieś najnowsze wypasione auto, zaproś kumpli i je podpal dla zabawy - co usłyszysz "jak nie szkoda" "jak tak można" "głupota" "ja bym tak nie mógł" itp. mięsiarzom się "serce kraje"...
Mięsiarstwo to dorobek i zasługa komuny! To stan umysłu wtedy ukształtowany!
Ale lata 90-te dołożyły swoje. Ludzie dowiedzieli się, że można, wręcz należy KRAŚĆ i, że to jest OK.
W zasadzie w przeciągu kilkunastu miesięcy sprzęt stał się dostępny i była to kolosalna zmiana.
Miałem kolegę który był z tzw. starej szkoły wędkarskiej - mięsiarskiej - gruba żyła z pół kilo ołowiu itd. Jak zobaczył moją odległościówkę ( gdzieś koło 87 roku) to podjął bardzo długi krytyczny monolog zakończony kpinami i tekstem " w tej zatoce nie ma żadnych ryb, tu nikt nic nie złowił". Jak wyjąłem po 10 minutach leszcza i tak go to nie przekonało do odległościówki itd.
Otóż w latach 90-tych ten kolega uprawiał mięsiarstwo na najnowszym sprzęcie.
Innym też wody się otworzyły do tego stopnia, że porzucili sieci, drygawice czy sznury jako zbyt ryzykowne na rzecz nowego sprzętu i tłukli wody do nieprzytomności i pełnych lodówek nawet u ostatniego sąsiada. Koty już na ryby nie mogły patrzeć i uciekały.
Problem był taki : mieli stare mózgi i nowe możliwości.
Czy można to zrozumieć i zmienić - otóż można.
Po pierwsze trzeba zdać sobie sprawę, że są dwa odrębne "plemiona" Indian.
Jedni indianie KILOWCY źrą dzikie konie a inni Indianie ŁOWCY wolą na nich jeździć.
To dwa odrębne stany umysłu! Nie można być jednocześnie Kilowcem i Łowcą. JEST TO NIEMOŻLIWE. Jeśli zeźresz swojego konia to na nim już nie pojedziesz.
My jesteśmy dla nich dziwolągami a oni dla nas. Porozumienia tu nie będzie bo jest to niemożliwe. Od ok.10 lat usilnie pracowałem na możliwością pogodzenia tych dwóch postaw (wypracowaniem jednego światopoglądu wędkarskiego) ale jest to niemożliwe. MOŻNA BYĆ ALBO TYM ALBO TAMTYM.
Można za to kooegzystować z trudem - nawet na jednym zbiorniku. Jest to jednak męczące dla jednych i drugich.
MOŻNA BYĆ ALBO TYM ALBO TAMTYM
Co nas różni?
Bardzo mała rzecz! Sposób postrzegania ryby. Co czuje i widzi Kilowiec? Widzi zdobycz, białko, cenną zdobycz kulinarną, widzi obiad, kolację itd widzi 1kg szczupaka- 40zł w sklepie, widzi oszczędność w portfelu, widzi zwrot kasy za kartę. Jednym słowem BIAŁKO_ KASA_MATERIA_ZYSK.
Ryba jest PRZECIWNIKIEM i najlepiej ją nożem... Czy można takie postrzeganie oceniać negatywnie?
Złowienie ryby to dla nich KONIEC, koniec ryby i ich koniec.
Kilowiec nie widzi tego co ja widzę: PIĘKNE_WYJĄTKOWE_DELIKATNE_STWORZENIE - MÓJ PARTNER, PRZYJACIEL. BEZ NIEGO TO HOBBY JEST BEZ SENSU. Złowiona ryba to potwierdzenie mojego kunsztu.
I jeszcze jedno: Wszystko co dobre, od pstrąga po zbawienie, zyskuje się dzięki łasce. Łaskę zyskuje się dzięki kunsztowi a kunszt nie przychodzi łatwo - to jest też zupełnie dla Kilowców obce i niezrozumiałe.
Dla mnie złowienie ryby to dopiero początek najważniejszego - jak ją delikatnie holować i starannie uwolnić. Ja nawet ryby często nie fotografuję, często lubię jak mi się zepnie przy brzegu bo wystarczy, że ją zobaczę. Razem przeżyliśmy przygodę i razem się wiele nauczyliśmy.
Przyjaciół i koni się nie je!