Marcin, fajnie, że miło spędziłeś czas i coś tam skubało.
Naszła mnie taka refleksja. Zobaczcie, że uczymy się cieszyć z małych rzeczy. Rzeka, łabędzie, parę małych leszczyków, parę płotek.
Rybostan naszych wód jest coraz gorszy. Być może to jest tak, jak z etapami wg Kübler-Ross, które przechodzi pacjent nieuleczalnie chory, by w końcu zaakceptować swoją chorobę:
- Zaprzeczenie (Na pewno te duże ryby są. Gdyby spuścili wodę, to by nam oko zbielało. Tyle ich jest. One po prosu nie żerują. Za rok lub dwa na pewno zaczną żerować);
- Gniew (Kur.. Minęły trzy lata i wielkich płoci, okoni po 40 cm, brzan po 5 kg, sandaczy, 50-centymetrowych linów, kilowych złotych karasi nadal nie udaje się złowić! Trzeba rozwalić to całe PZW!);
- Targowanie się (Może stosuję złe techniki. Może jak kupię lepszy sprzęt i lepsze zanęty, to jednak uda się uzyskać dobre wyniki);
- Depresja (Nie mam już sił. Nie chce mi się nawet jechać na ryby. To nie ma sensu);
- Akceptacja (Trudno. Trzeba cieszyć się piękną pogodą, pięknem przyrody. W sumie to mogę sobie jechać posiedzieć nad wodą. Ryby nie muszą brać. Zmontuję delikatny zestaw z haczykiem nr 20 i może na pinki uda się złowić parę rybek. Było super).
Przepraszam Marcina, że akurat przy okazji jego relacji pozwoliłem sobie na ten komentarz. Równie dobrze mógłby on znaleźć się przy jednej z moich. Sam chyba podlegam tym etapom. Cieszę się z małych sandaczyków, linków po 30 cm. Czasem zasypiam na krzesełku nad wodą i cieszę się, że odpocząłem po pracy. Na przyszły sezon już szykuję spławikówkę i myślę, że trzeba będzie połowić wiosną trochę płoteczek. Jestem chyba obecnie pomiędzy depresją i akceptacją. Targowanie już mi przeszło. Nie mam nawet za bardzo ochoty na zakupy wędkarskie, bo uważam, że jak na te warunki, to i tak mam tego wszystkiego w nadmiarze. Black Friday dla nie nie istniał. Nie wydałem ani złotówki. Miesiąc temu kupiłem spławik i przyponówkę. Ostatnio parę główek jigowych i gumek w celu uzupełnienia braków.
Oczywiście, są tu wśród nas koledzy, którzy mają to szczęście, że mają trochę bardziej rybne wody. Znają miejscówki, mają więcej czasu na wędkowanie, wielu znajomych (lepszy przepływ informacji), wędkują z łodzi lub na rzekach, na których jeszcze można zrobić jakiś lepszy wynik. Niektórzy z nich próbują nam czasem wmówić, że pięknych ryb jest w bród, tylko trzeba umieć je złowić
Tak naprawdę przemawia przez nich krótkowzroczność i próba dowartościowania własne wędkarskiego ego
Myślę, że faktycznie dobrze mają się też karpiarze. To od nich zaczęło się prawdziwe "no kill" i teraz to procentuje. Poza tym wielkich karpi raczej nie będzie regularnie odławiał przeciętny polski wędkarz z koszykiem na rurce antysplątaniowej. Stąd populacja dużych ciprinusów stale rośnie, a techniki (nowoczesne wędziska, kołowrotki, przypony, kulki, centralki, echo, GPS) pozwalają karpiarzom cieszyć się ładnymi zdobyczami.
Być może byłoby inaczej, gdybyśmy nie pamiętali tego, jak było dawniej. Nie mieli porównania. Cieszylibyśmy się tym, co jest. Też znam takich kolegów. Zaczęli łowić niedawno. Odnaleźli się np. w wędkarstwie karpiowym lub rozpoczęli łowy na wodach komercyjnych. Sprawia im to przyjemność. Cieszą się ze swoich wyników.
Też bym tak chciał. Naprawdę. Niestety, chyba należę do grupy tych nieszczęśników, którzy, latając z wędką od najmłodszych lat, obserwują to, co dzieje się na przestrzeni lat, niekoniecznie przepadają za łowiskami komercyjnymi (w ich obecnym wydaniu) i chcieliby, wyskakując raz w tygodniu na wodę państwową, móc złowić na spławik czy feedera ładne liny, płocie, duże leszcze, trafić na spinning kilka fajnych sandaczy lub garbusów.
Kurde, przepraszam za zakłócenie porządku w wątku z wynikami
W trakcie pisania tych wypocin musiałem na chwilę opuścić komputer i widzę, że pojawił się wpis Lucjana.
Bez komentarza
Piękne brzany!