Było to tej wiosny na starorzeczach Biebrzy...
Pojechałem do rodzinki powędkować trochę na Narwi. Spakowałem wszystko do auta, gadam z kuzynem przed domem, a tu podjeżdża jego brat i mówi, rób przelew na Biebrzę, jedziemy. Dobra. Wróciłem do kompa, 15 zł poszło i ruszamy.
Zjeżdżamy z drogi w pola (to jest parę kilosów łąkami) i jedziemy... aż tu nagle stop - podmokła łąka po zimie.
- Paweł, wracajmy...
- Bierz sprzęt. Da się przejść.
Dobra. Biorę sprzęt. Tylko że nad Narew to podjeżdżałem na miejscówkę pod samą burtę, więc mam w pokrowcu dwa pickery, dwa feedery, dwa spiningi, podbierak i wszystkie podpórki. Do tego mam pudło z zanętami, a w nim trochę sonu, jakieś resztki innych ze 3 paczki, prawie kilo kuskusu (po kiego chu... to nie wiem), butelkę litrową syropu waniliowego, jakiś atraktor od MVDE i inne pierdoły. Do tego torba wypchana po brzegi plus reklamówka jedzenia na cały dzień. No i krzesełko (dobrze, że wtedy jeszcze nie elektrostatyk). A Paweł? Spining i plecaczek. Idziemy...
Trochę się kręciliśmy, nim znaleźliśmy przejście przez zalaną łąkę. Po paru minutach ręce już mi odpadały od dźwigania kartonu, a pot zrosił me lico. Nic to. Dochodzimy do lekkiego wzniesienia i oczom naszym ukazuje się łąka już nie podmokłą, a zalana.
- Paweł, wracajmy.
- Da się przejść. Zdejmuj buty.
- Nie żartuj, wracajmy.
- Idziemy. (I nie oglądając się na mnie, poszedł).
Cóż było robić. Zdjąłem buty, zawiązałem sznurówki i zarzuciłem na szyję. Podwinąłem nogawki do kolan i do wody.
Uch, co za wspaniała rześka woda tuż po wiosennych roztopach. Po kilkunastu sekundach ból aż gnaty rozrywa, a iść trzeba było w niej ze 2-3 minuty. Oczywiście po chwili nogawki mi opadły i już były pod wodą...
Wyszliśmy z łąki na kolejną górkę. Wchodzimy i oczom naszym ukazuje się woda po horyzont. "Paweł, zabiję cię!" Rąk już nie czułem, aż mi się trzęsły ze zmęczenia.
- No to chu. Wracamy.
- Coś ty, dojdziemy na miejscówkę. Zdejmuj portki.
- Chyba cię pogięło, wracajmy.
- Zdejmuj portki. Idziemy. (Zdjął i poszedł).
Cóż było robić? Zdjąłem portki, zarzuciłem sobie na szyję i lezę za nim. Ach, to wspaniałe uczucie, gdy po kilku krokach wpadasz w zimną wodę aż po pas i jaja się kurczą z zimna. "Paweł, zabiję cię!"
Gnaty bolą, jaja sinieją, ręce mdleją, pot oczy zalewa... Po jakichś 10 minutach doszliśmy na miejsce.
- Michał, wiesz co? Nie wiem, czy my w ogóle łowić możemy, bo chyba dopiero od lipca można.
- Paweł, zabiję cię!
- Dobra nieważne. Mamy opłacone, najwyżej głupa będziemy strugać.
- Paweł, zabiję cię!
Zdjąłem z siebie toboły, mokre portki rozłożyłem na słońcu (przynajmniej tyle dobrego, że ładnie grzało i zimno nie było). Rozrobiłem zanętę, rozłożyłem się i łowię. Martwa woda. Wszelka ryba po łąkach się rozpłynęła. Nic, zero, pustka. Tylko stada żurawi, słoneczko i inne okoliczności przepięknej przyrody.
Naprawdę przyjemnie się siedziało te 5 godzin bez brania, ale czas na powrót. Może daruję sobie jego opis i napiszę tylko "Paweł, zabiję cię!"
Poniżej zdjęcie idioty na rybach. Przypominam, że na szyi mam ciężkie buty za kostkę, spodnie i krzesło. Zakwasy w bicepsie i przedramionach trzymały jakiś tydzień.
Pozdrowienia dla Pawła