Bartek jak zwykle, klasa relacja
Moja historia jest trochę inna...
Zazwyczaj łowię na jeziorze nr 1. Niestety, od pewnego czasu trudno o jakiegokolwiek sandacza czy okonia. W poniedziałek postanowiłem jechać na jezioro nr 2, w ramach zmiany otoczenia. Nic, nawet dotknięcia przynęty, a ja ledwo żyłem. Miałem dość ryb na kilka dni.
Wtorek. Zniechęcenie przeszło zadziwiająco szybko (stary numer), bo postanowiłem jechać na jezioro nr 2, licząc na szczupaki. Nic, zero, nawet dotknięcia. Łowiłem chyba na wszystko (gumy, woblery...). Komary prawie mnie zabiły. "P...ć te ryby, mam dość na tydzień!".
Środa, czyli dziś. Kurna, nie mogłem usiedzieć, jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że jeśli znów nic nie złowię, będę miał dość ryb na miesiąc. "Jadę na jezioro nr 1, czyli na sandacze!". Nad wodą byłem o 18, pierwsze branie miałem o 18:30. Przez godzinę złowiłem... 13 sandaczy, takich między 46-51 cm. Nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem. Brały na kilku metrach kwadratowych dna, waliły jak głupie. Gość na pontonie, który łowił koło mnie (już tam był, ale zbliżał się coraz bardziej), zwinął się wnerwiony, nawet się nie pożegnał. Przestały brać jak na komendę, około 19:30.
To średniak (około 47 cm):
Dziewięć złowiłem na przynętę, która jest ze mną już od kilku lat. Brzydkie to, ale piekielnie skuteczne (kupiłem kiedyś kilka):
Kurna, 13!
Oczywiście łowiłem zestawem castingowym, ale to najmniej ważne