Jakiś czas temu zakochałem się w robakach, oczywiście w tych "gumowych", szumnie zwanych wormami. Miałem ich w pudełkach sporo, ale jakoś nie mogłem się przemóc, żeby wykorzystać je w jakikolwiek sensowny sposób - bo główki jigowe, bo główki jigowe... Rutynie stop!
Moją ulubioną rybą drapieżną jest sandacz, więc jeśli cokolwiek zmieniam w swoich wędkarskich nawykach, to zawsze z myślą o nich, więc gdy przyszedł czas na metody Texas rig i Carolina rig, to je również dostosowałem do swoich potrzeb, a w zasadzie do potrzeb sandaczy...
Te dwie "amerykańskie" metody są bardzo podobne, jedyną różnicą (techniczną różnicą) jest odległość ciężarka od przynęty: w metodzie Texas rig ciężarek jest blisko przynęty, w Carolina rig jest oddalony od przynęty na długość przyponu, którego długość waha się w granicach 30-90 cm (w zależności od aktywności drapieżników), dzięki czemu przynęty zachowują się podobnie do tych, które prowadzi się bocznym trokiem. Ja przeważnie stosuję przypony o długości ok. 30 cm - i w jednej, i drugiej metodzie. Przed hakiem (Texas rig) czy krętlikiem (California rig) nie stosuję gumowych stoperów, które początkowo tam zakładałem (bałem się o węzeł) - koralik opiera się bezpośrednio na haku lub krętliku, tak jest naturalniej. Zestawy montuję następująco: do odcinka linki (za chwilę wyjaśnię, jakiej linki) przywiązuję hak, później nawlekam koralik, następnie ciężarek (szerszym końcem do haka), nasuwam dwa gumowe stopery (dwa lepiej trzymają ustaloną pozycję), a na końcu dowiązuję krętlik - całość ma około 30 cm długości. Tak powstaje przypon do metody Texas rig. W przypadku Carolina rig jest podobnie, jednak trochę inaczej: do linki przyponowej z jednaj strony wiążę hak, z drugiej krętlik (taki przypon również ma około 30 cm. Stopery, ciężarek i koralik nawlekam na linkę główną (w podanej kolejności), a jej koniec przywiązuję do krętlika wcześniej wykonanego przyponu.
Kwestie techniczne to jedno, ale ważniejsze jest, dlaczego właśnie tak a nie inaczej. A tak w ogóle, to po co? Cóż, wydaje się, że są dwa ważne aspekty tych metod, wyróżniające je. Pierwsza: uwolnienie przynęty od obciążenia (czego namiastką jest czeburuszka), co przekłada się na fenomenalną pracę tejże przynęty. Druga: efekt dźwiękowy, czyli "klikanie" ciężarka o koralik. Tutaj trzeba dodać, ża najlepszy efekt dźwiękowy można uzyskać, stosując ciężarki wykonane albo z mosiądzu, albo z drogiego wolframu, które będą uderzały w szklany koralik. Zastosowanie ciężarka ołowianego i koralika z tworzywa jest tanią alternatywą, jednak podobno tylko alternatywą, substytutem. Czyli co z tym hałasem, z tym klikaniem? Zdania są podzielone, nawet wśród amerykańskich wędkarzy, którzy łowią tymi metodami od lat, bo jedni uważają, że głośne "klikanie" to podstawa, a inni wręcz odwrotnie - uważają, że oprócz raków nic nie "klika", więc nie trzeba się skupiać na efektach dźwiękowych. Ja nie stosuję ani ciężarków mosiężnych czy wolframowych, ani szklanej kulki, tylko ołów i tworzywo. Być może kiedyś sprawię sobie "profesjonalne" ciężarki i koraliki, żeby przekonać się, czy faktycznie jest różnica, jednak nieśmiało skłaniam się do zdania drugiej grupy, o której wcześniej wspomniałem - przedkładam prowadzenie przynęty nad efekty dźwiękowe. Co tu dużo gadać, są wędkarze, którzy mają niezłe wyniki, w ogóle nie stosując koralików! Z jakiego materiału ciężarek by nie był, ważne jest, żeby miał kształt pocisku, co sprawia, że wtedy łatwiej przeciska się przez zaczepy i lżej się go prowadzi po dnie, co pozwala skoncentrować się na pracy przynęty, kontakcie z nią, a nie walce z obciążeniem. Jeśli ktoś nie ma specjalistycznych ciężarków, może z powodzeniem przecinać na pół ołowiane oliwki, np. takie o wadze 20-30 g. Jedna oliwka - dwa ciężarki. Cud rozmnożenia.
Gdy mówi się o tych dwóch metodach połowu, bardzo często wymienia się słowo "fluorocarbon" - chodzi oczywiście o przypony wykonane z tego materiału. Czy to konieczność? Nie, bynajmniej. Więc po co się go stosuje? Powodów może być kilka, a najważniejsze są następujące: zabezpieczanie przynęt przed odgryzaniem przez szczupaki, zabezpieczenie końcowego odcinka zestawu przed przecieraniem przez racicznice, kamienie itp., uniknięcie przecierania linki przemieszczającym się po niej ciężarkiem. Jeśli ktoś uzna, że wymienione zagrożenia są znikome, może stosować przypony wykonane z żyłki czy plecionki. Ja postawiłem na plecionkę, mimo że żyłka też się sprawdziła. Wyszedłem z założenia, że przypony nie są wieczne, więc często robię nowe zestawy (tak eliminuję zjawisko przecierania linki ruchomym ciężarkiem), wykorzystując haki uzbrojone konkretnymi przynętami. Tutaj muszę dodać, że nie zmieniam przynęt, tylko całe przypony, w ten sposób unikam szybkiego niszczenia przynęt wielokrotnym przekłuwaniem. Każdy mój przypon kończy się krętlikiem, który mocuję agrafką przywiązaną do linki głównej, również plecionki (0,1-0,12 mm). Podsumowując: do linki głównej wiążę małą, jednak mocną agrafkę, do której dopinam przypon z konkretną przynętą, więc jeśli chcę zmienić przynętę, dopinam przypon z tą konkretną przynętą. Splątań spowodowanych agrafką nie doświadczyłem.
A haki? Ta kwestia jest otwarta, nie ma sztywnych zaleceń. Bardzo popularne są haki offsetowe, które nie usztywniają przynęt, bo przebijają je tylko w dwóch miejscach. Dodatkowo można groty tychże haków chronić w przynętach, co sprawia, że da się prawie bezkarnie łowić w miejscach obfitujących w różnego rodzaju zaczepy.
W takim razie, jak to ustrojstwo prowadzić? Tutaj również nie ma ścisłych zaleceń, bo wszystko zależy od naszych preferencji i wyczucia panujących warunków. Można wlec przynętę bardzo wolno, delikatnie, z przystankami, albo agresywnie, podbijając ją i dając jej opaść... Prędzej czy później wędkarz dojdzie do stosownych wniosków, oczywiście popartych obserwacjami i doświadczeniem.
A jakiego rodzaju są brania? Brania sa różnorakie, od delikatnych przytrzymań przynęty, poprzez "siłowanie" się z wędkarzem, do agresywnych ataków - często już w czasie pierwszego "opadu". Mnie najbardziej fascynują te "przeciągania" się, co niezbicie świadczy o tym, że drapieżniki nie wypluwają przynęty, tylko walczą z nią, gryząc i zasysając - co dowodzi doskonałości opisywanych metod.
No dobra, a sprzęt? Wydaje się, że do tych metod nie trzeba kijów wybitnie czułych i szybkich, więc każdy coś tam ma pod ręką. Gdy doświadczenie wskaże drogę, wtedy można szaleć. Długość kija to również kwestia otwarta, uzależniona od potrzeb i preferencji - do spokojnego wleczenia można stosować krótkie i lekkie wędziska. Ja stosuję zestawy castingowe, co daje mi dodatkowy efekt w postaci lekkości - takie zestawy mieszczą się w 300 gramach łącznej wagi, co pozwala rozkoszować się prowadzeniem przynęt.
Fascynujące jest to, że ilość przynęt, które można stosować do tych metod, jest przeogromna, bo znajdą tutaj zastosowanie i robale przypominające dżdżownice, i raki, i krewetki, i rybki i inne. Świetne są różnego rodzaju pływające przynęty, które ustawiają się na dnie pionowo, co pozwala nadawać im wyjątkową pracę. Pole do eksperymentów jest niesamowite, a satysfakcja z przechytrzenia ryby jakimś cudakiem - ogromna.
Mnie interesują sandacze, jednak Texas i Carolina rig świetnie sprawdzą się w przypadku okoni. Niewielkie przynęty, delikatna żyłka, lekkie ciężarki - przyjemność gwarantowana.
A jak to "lata"? Dalej "lata" Texas rig, a to przez to, że obciążenie jest blisko przynęty, tworząc z nią w miarę jednolitą całość. Ciężarek oddalony od przynęty wyczynia cuda, które sprawiają, że zestaw Carolina rig nigdy nie poszybuje tak daleko jak ten drugi - oczywiście nie są to drastyczne różnice, jednak są. Ci z nas, którzy zakładają przed sztucznymi przynętami ciężarki, wiedzą, o czym mowa. Jeśli masa ciężarka znacznie przekracza masę niewielkiej przynęty (bo ważna jest i masa, i objętość), wtedy nie ma większego problemu, bo taki zestaw jest wybitnie "lotny".
Nie piszę tego wszystkiego po to, żeby objaśniać kwestie techniczne, bo informacji z tym związanych jest mnóstwo, raczej po to, żeby przekonać nieprzekonanych i zachęcić wątpiących. Zapewniam, że te pokrewne metody są fascynujące, z wielu powodów. Wybieranie przynęt, ich zbrojenie i prowadzenie, budowa zestawów - czyli poznawanie nowego, które w efekcie da owoce. Szybciej, niż myślicie. Trzeba też dodać, że opisywane metody pozwalają rozkoszować się wędkowaniem, dają wytchnienie, są wręcz relaksujące, bo nie ma tutaj siłowania się i mechanicznego szarpania - jak np. w przypadku kogutów czy ciężkich gum. Texas i California rig to zazwyczaj subtelność, delikatność, które pozwalają nadawać przynętom ruchy zbliżone do wszelkiej maści stworzeń atrakcyjnych dla ryb. Ci, którzy poznali boczny trok i jego skuteczność, będą zachwyceni.
Na koniec wspomnę o czymś ważnym. Nie sugerujcie się radami, które są bezmyślnie, bezrefleksyjnie powielane (tylko fluorocarbon, bez tego nie połowisz!), idźcie swoją drogą, eksperymentując, poznając, ucząc się. Przecież na skuteczne wędkarstwo nie ma wzoru, no i ilość łowionych ryb nie świadczy o zwycięstwie, raczej radość i satysfakcja. Kombinujcie, wbrew kanonom, po swojemu. Nie bójcie się nowości, inności, bądźcie otwarci na nieznane, a efekty przyjdą i dadzą radość. Takie działanie bardzo napędza, daje siłę, więc tym bardziej warto kombinować.