Mateo, cześć!
Czytałem niedawno Twoje wspomnienia - w wątku o naszych początkach. Widzę analogię w tym, co spotkało Ciebie, i tym, co ja przeżyłem. Mam na myśli Twoje karpiarstwo. Zaczynając spinningować, miałem pickera, jedno małe pudełko, w porywach dziesięć gumek, dziurawe wodery, samochód, który przed każdym wyjazdem wymagał wykupienia mszy w intencji szczęśliwego dotarcia na pobliskie łowiska. Byłem szczęśliwy. Z biegiem czasu kupowałem nowe, wymarzone akcesoria. Małe pudełka zamieniały się w skrzynie "Plano", które były wypełniane wszelkimi dostępnymi gumami (twarde przynęty tak bardzo mnie nie fascynowały, ale mam tego trochę). Przybywało specjalistycznych wędzisk, w miarę dobrych kołowrotków, o plecionkach nie wspominam. Zaczęło mnie wnerwiać podczepianie łodzi do samochodu, dźwiganie silnika, pakowanie tego wszystkiego. Gdybym wtedy kupował białko dla pakerów, to ja dzisiaj mówiłbym "nie ma lipy", a nie inny klient. Zmierzam do tego, że zanim przygotowałem się do wyjazdu, to miałem za sobą sesję ciężkich ćwiczeń, serio. Przyszedł taki moment, że przypomniałem sobie swoje "biedne" początki, i uświadomiłem sobie, że to, co robię, to nie jest najlepsza droga do osiągnięcia wędkarskiego szczęścia. Zatęskniłem za improwizacją, za spontanicznością, za "krótkimi" wypadami, za jedną małą torbą, za... dziesięcioma gumkami (za dziurawymi woderami nie tęskniłem - żeby nie było nieporozumień). Odpowiadam Ci z całą stanowczością: spinning nie ma prawa się znudzić! Ja po prostu źle to rozgrywałem - ograniczyłem się, zamknąłem w klatce, obrałem wąską specjalizację. Z feederem jest inaczej, nie muszę zabierać masy sprzętu, nie muszę poświęcać na to całego dnia, a co najważniejsze - mogę odpocząć, tak po prostu. Chyba uświadomiłem sobie, że ja kocham wędkować z brzegu. Normalnie uwielbiam.
Mosteque - no proszę, jednak tak bywa
