Jestem wyznawcą teorii, że zestaw, którym łowimy, powinien tworzyć harmonijną, zrównoważoną całość. Oczywistym jest, że dotyczy to każdej metody połowu. Uważam, że dobierając do danego kija żyłkę czy plecionkę, powinniśmy kierować się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem. Mając względnie bogate doświadczenie, praktykę, wyborów dokonujemy intuicyjnie. Problem pojawia się, gdy konieczność wyboru dotyczy początkującego, niedoświadczonego wędkarza. Producenci zabezpieczają się przed problemami wynikłymi ze zniszczenia sprzętu, opisując swoje wędziska wartością określającą wytrzymałość zalecanej linki. Nie jest tajemnicą, że parametr ten powinniśmy traktować jako wskazówkę, a nie jako ścisły nakaz. Trzeba też pamiętać o tym, że powinno się brać pod uwagę rzeczywistą moc linki, a nie deklarowaną przez producentów. Wiadomo nie od dziś, że rodzimi dystrybutorzy dodają specjalnego uszlachetniacza, drukując na opakowaniach wartości mocy produktu, stąd właśnie mamy najmocniejsze żyłki na świecie.
Będę szczery, wspomniane sugerowane moce linek, które widnieją na blankach, nie są mi do niczego potrzebne. Traktuję je jako rutynową formułkę, nic ponad to. Od zawsze miałem wędziska, które nie były w żaden sposób opisane, jednak w niczym mi to nie przeszkadzało. Nawet gdy były to kiepskie, raczej słabe kije. Skromne doświadczenie podpowiadało mi, co mogę, a czego nie mogę. Warto dodać, że kiedyś hamulce kołowrotków dostępnych dla zwykłego zjadacza chleba w zasadzie nie funkcjonowały, jednak nad wodą rzadko słyszało się trzask łamanych wędzisk. Jeśli się tak zdarzało, to raczej w czasie wyrzutu, a nie holu.
Dochodzimy do sedna sprawy, czyli do zabezpieczenia przed przeciążeniem. Cóż, banał, bo główną rolę gra tutaj kołowrotek i jego sprawny, dobrze wyregulowany hamulec. Tylko tyle i aż tyle. Gdyby podejść do zagadnienia hipotetycznie, to trzeba założyć, że mamy na kołowrotku żyłkę drastycznie przekraczającą swoją mocą moc, wytrzymałość kija, a siła ją rozciągająca jest większa od jej wytrzymałości. Wtedy właśnie może dojść do uszkodzenia kija. Teraz wypadłoby dowieść: ile razy spotykamy się z taką sytuacją? Zapewne rzadko. Jednak to nie znaczy, że nie trzeba się zabezpieczać, bo nawet jeden raz może być zabójczy.
Wnikliwy wędkarz zapewne zapyta o to, jaki jest sens stosowania przesadnie grubej linki. Czasem bywa tak, że wytrzymałość gra mniejszą rolę od odporności na uszkodzenia mechaniczne. Jest też tak, że zależy nam na małej rozciągliwości żyłki, którą w efekcie zapewnia raczej ta grubsza niż cieńsza. Dobrym przykładem jest sytuacja sprzed lat, gdy nie było plecionek, a spinningiści polowali na sandacze metodą agresywnego opadu. Dobierano bardzo grube żyłki, przeważnie w kolorach fluo, żeby zminimalizować ich rozciągliwość oraz zwiększyć widoczność (w tego typu łowieniu to żyłka sygnalizuje kontakt drapieżnika z przynętą, sygnalizuje brania). Bywało, że nie najmocniejsze wędziska współpracowały z żyłkami o grubościach 0,30-0,35 mm. Nikt nie robił z tego powodu problemów, a tym bardziej afery. Wniosek taki, że często świadomie przekraczamy podane przez producentów wartości, z premedytacją godzimy się na pewne niedopasowanie, brak harmonii, jednak cały czas kontrolujemy to wszystko. Intuicja i doświadczenie podpowiedzą, że trzeba pochylić wędzisko, "odkręcić" hamulec itp.
Trzeba też zdać sobie sprawę z tego, że producenci często opisują kije w tylko sobie znany sposób, często z wielką dozą nonszalancji. Deklarowane wartości często nie mają pokrycia w praktyce, więc wydaje się, że rozsądne jest odrzucanie sztywnych reguł, wzorów, przeliczników. Przynajmniej do czasu, gdy wytwórcy podeprą nimi swoje śmiałe teorie.
Pisząc powyższe, uświadomiłem sobie, że ostatni raz sprawdzałem wytrzymałość żyłki chyba kilka lat temu. Jednak dobrze mi z tym, nawet bardzo. Zmian nie przewiduję.