Byliśmy dziś z synem parę godzin nad wodą, na S-2 pod Tarnowem. Syn miał jedną wędkę z koszykiem zanętowym, drugą na spławik. Jakieś skubnięcia miał. Ja jedną rzuciłem na metodę, drugą na koszyk. Przynęty stricte śmierdziuchy (halibut, ryba, ochotka), ale poza jednym pudłem nic się nie działo.
Nie wspomnę, że mnie zatelepało, gdy włożyłem do sygnalizatora nowiuteńką, dopiero-co wyjętą z opakowania baterię. Ani nawet nie "titnął" sygnalizator. No wściec się można, jakie dziadostwo sprzedają w sklepach...
Pomimo zerowych wyników, jestem zadowolony. Syn stwierdził, że co tydzień chce tak jeździć, że dzień był super-udany. Co więcej trzeba do szczęścia?