Dziś kompletnie niezorganizowanie, nieplanowanie pojechaliśmy z synem na S-2. Do tego stopnia, że nawet nie wziąłem młodego sygnalizatorów. Oddałem synowi swój jeden, a ja cofnąłem się do czasów styropianowej bombki
Młody nie bardzo wiedział co zrobić, zaproponowałem mu metodę. Łyknął bez słowa, i po pierwszym zarzucie stwierdził - lepsze jak te twoje karpiowanie. Za drugim rzutem już sam wszystko przygotował. No i lekko Mu się trajektoria lotu pomyrdała, przez co przerzucił zestawy. W tym całe szczęście, że trochę nieporadnie zaciął leszczowe branie i skończyło się na odplątywaniu dwóch wędek. Później miał drugie branie, ale takie niewydarzone. Z kolei ja miałem jeden i to konkretny odjazd, ale szlag trafił przypon tuż przy węźle - 0,20 Mikado. I cholera wie, co to było. I co najlepsze - drugi taki sam przypon, drugi taki sam hak i po raz drugi strzeliło dziadostwo na węźle przy krętliku.
Wypad - mega udany, mimo iż ryb na brzegu nie było. Ważne, że brania były, że była zabawa. A syn stwierdził, że zostanie metodystą. Co jeszcze jest budujące - walczył o każde branie dzielnie do samego końca. Mimo, iż ja już byłem spakowany, On jeszcze siedział z zarzuconą wędką.