Wybrałem się dziś nad ukryte w lasach jezioro, taka dzika Silesia bo każdy komu pokazuję te fotki nie chce wierzyć że to jednak Śląsk. Nastawiałem się na lina choć tak naprawdę nie miałem pojęcia co pływa w tej wodzie
Łowiłem tylko jedną wędką ze spławikiem Jakuba 0,75g
Miejscowka wyglądala tak :
Na początku kilka wzdręg, potem małych płotek
Zanętę miałem nietypową bo słodko-rybną. Łowiłem na pinkę, ale po braniach drobnicy założyłem kuku z puszki i był spokój. Po 3 godzinach zaczęło się bąblowanie i drobnica zniknęła. Piękne linowe branie poprzedzone pyknięciami, wysadzaniem spławika, trwające dobre 5 minut, potem odjazd spławika - zacinam i ryba na wyjącym hamulcu odjeżdża w zielsko, więc wstałem ze stołeczka i .....jak nie wywinę orła na plecy ! Pośliznąłem się na błocie i mokrej trawie , poleciałem na podpórkę, którą wygiąłem prawie na kąt prosty, a głową przygrzałem w stołek, dobrze że poduszka na nim była, bo mogło się to skończyć gorzej. Oczywiście wędki z ręki nie wypuściłem, co zaowocowało zerwaniem przyponu. Narobiłem przy tym takiego rumoru, że można było na godzinę zapomnieć o braniach czegokolwiek. Jeszcze do teraz bolą mnie żebra i głowa z tyłu. Niech żyje zgrabność!