Panowie, jeśli ja łowię w jeziorach będących od zawsze we władaniu gospodarstwa rybackiego, które sprzedaje stosowne zezwolenia, to gdzie ja łowię? Bo już się pogubiłem...
Rzadko piszemy o takich wodach, a szkoda. Prawda jest taka, że łowiska należące do PZW, w porównaniu do wód dzierżawionych przez gospodarstwa rybackie, to eldorado. Na spółki rybackie nie ma siły, można tych ludzi jedynie pocałować w dzyndzel. U nich wszystko zawsze się zgadza - ilość ryb w zbiornikach, ilość zarybień, ilość odłowów, napięcie w agregatach... Teksty typu "nie potraficie łowić" wytrącają wszelkie sensowne argumenty z rąk niezadowolonych. Umiałem, ale, k...a, zapomniałem

Popełniłem kiedyś teks, na blogu, który tyczył właśnie całej tej sytuacji. Pozwolę sobie wkleić go tutaj.
Jak się dowiedziałem, że nie potrafię łowić
Tak się składa, że od zawsze wędkuję na jeziorach, których dzierżawcą jest spółka rybacka. Firma jest w pełni prywatna. Kiedyś, przed transformacją polityczno-gospodarczą, gospodarzem tych wód było Państwowe Gospodarstwo Rybackie, które robiło wszystko, żeby wyławiać niesamowite ilości ryb, jednak nigdy nie doszło do sytuacji, że w jakimś momencie ich zabrakło. To zastanawiające, bo wędkarze pomagali rybakom z całych sił, z niesamowitą determinacją, czasem wręcz opętani obsesją wyławiana wszystkiego, co miało chociaż kawałek płetwy. Jedno ze wspomnianych jezior jest ogromne - jego długość wynosi kilkanaście kilometrów, a maksymalna głębokość dochodzi do kilkunastu metrów. Było to królestwo leszczy i sandaczy. Istotne jest tutaj słowo "było", ale o tym za chwilę. Miejsca w miarę łatwo dostępne były dzień w dzień oblegane przez miejscowych, okolicznych i takich wędkarzy, którzy przybywali pociągami z odległych miejscowości. Znalezienia jakiegokolwiek wolnego miejsca często graniczyło z cudem, szczególnie w dni wolne do pracy. W tamtych czasach odnosiłem wrażenie, że jestem naocznym świadkiem akcji "Cała Polska wędkuje na Jeziorze X.". Nie było nietypowym, gdy ktoś łowił dwoma wędziskami spławikowymi i jedną gruntową, na haku której była zazwyczaj mała rybka. Jeszcze mniej dziwiło, gdy w siatkach, obok wspaniałych leszczy, lądowały piękne sandacze. Wyniki w granicach dwudziestu czy trzydziestu kilogramów leszczy nie robiły na nikim wrażenia. Najsilniejsi pakowali wszystkie ryby do plecaków, a następnie wsiadali na rowery. Bywało, że tymi rowerami dojeżdżali na stację PKP, żeby wsiąść do pociągu. Jednak nie do byle jakiego, zazwyczaj do tego, który jechał przez Bydgoszcz. Cóż, były czasy, były ryby, byli silni ludzie. Błędem jednak byłoby zakładać, że dziś już nie ma silnych ludzi, to oczywiste. Problem jest innej natury.
Nastał jednak taki czas, a było to po zmianie gospodarza wód, że coś się zaczynało nie zgadzać w wędkarskich siatkach. Wszyscy zachodzili w głowę i pytali: co za czort? Gdzie leszcze, gdzie sandacze? Na zadawane pytania nikt nie odpowiadał, bo kto niby miał to robić. Lata mijały, a wraz z nimi znikali wędkarze znad jeziora. Doszło do naturalnej selekcji, zostali tylko ci, którzy byli prawdziwymi pasjonatami. Jeszcze później nawet ci pasjonaci zaczęli znikać. Została garstka najtwardszych z twardych. Gdy dostęp do internetu stał się powszechny, wędkarze zaczęli dyskutować na pewnym forum wędkarskim o swoim losie. Jakie było ich zdziwienie, gdy ktoś zaczął odpowiadać na ich różnorakie pytania, między innymi również na zarzuty o niegospodarność. Robił to przedstawiciel wspomnianej wcześniej spółki rybackiej, nie kto inny. Cóż, nie było łatwo przełknąć argumenty, które zaserwował samozwańczy rzecznik. Diagnoza była jak ta, gdy lekarz latem informuje pacjenta, żeby już nie inwestował w jesienne ubrania, a już tym bardziej w narty. Okazało się, że my wszyscy nie potrafimy łowić! Tak, jesteśmy nieudacznikami, którzy nie mają pojęcia o jakimkolwiek wędkowaniu. Są leszcze, sandacze, nawet sumy są, tylko nawlekać robaki na haki! Całe szczęście, że znamienne słowa nie wywołały fali samobójstw, ale faktem jest, że smród sprawy czuć do dziś.
Moja natura jest taka, że jeśli kompetentna osoba coś mi tłumaczy, to ja jej generalnie wierzę i ufam. Tak było w omawianym przypadku. Już zacząłem kombinować, co mogło spowodować taki spadek mojej formy wędkarskiej. Może to wiek, może jakaś ukryta choroba psychiczna czy inna cholera? Szybko jednak zaniechałem moralnego samobiczowania, krzycząc jednocześnie, że ktoś bezczelnie robi mnie w... znaczy się ma mnie za idiotę.
Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w bieżącym roku stał się cud. Najprawdziwszy cud! Rok temu, żeby stać się posiadaczem zezwolenia na całe jezioro, musiałbym wydać około tysiąca złotych. Zbiornik był podzielony, oczywiście wirtualnie podzielony, na sporą ilość pomniejszych łowisk, co skutkowało tak wysoką opłatą. Cud polega na tym, że gospodarz tak przejął się losem kiepskich wędkarzy, że wycenił zezwolenie (na całe jezioro), na dwieście pięćdziesiąt złotych. Co za gest! Aleluja! Mało tego, dorzucił dwa inne jeziora! Jeśli można by wyceniać swoją pasję, to w zasadzie powinienem przyznać, że nie był to interes mojego życia, bo okazało się, że wykupiłem zezwolenie na podziwianie pięknych okoliczności przyrody. Oprócz tego, że nie potrafię łowić, to jeszcze jestem frajerem, który zapłacił za coś, co inni mają za darmo.
Pozostaje mi jedynie czekać w niepewności czasu, gdy się okaże, że wspaniałomyślny gospodarz nakaże łowić z krawatem pod szyją, bo - jak wiadomo - tacy osobnicy zawsze się mniej awanturują.