Skip to main content

Lato - czyli jak zostałem Druidem

  • Utworzono

Piękne opowiadanie o wakacjach, jeziorze, rybach i...druidach!

autor: Gienek 'Druid' Wrzosok

     Już od tygodnia nie potrafiłem się skupić. Denerwowało mnie wszystko. Współpracownicy w firmie, zatłoczone autobusy, korki, upał i kurz. Sprawozdania, żmudna pisanina, za gorąca kawa, zbita popielniczka. A najbardziej denerwowało mnie drzewo rosnące naprzeciw okna mojego biura. Tak jakby drwiło ze mnie. Codziennie jeden mały wątły listeczek wpadał przez okno prosto na kartkę papieru przede mną. Gdy na nie patrzyłem, śmiało się zieloną twarzą, bez oczu i ust, i wręcz słyszałem jego ironiczny głos: ‘wszyscy już pojechali, opalają się, pływają , żeglują i łowią ryby nad pięknymi jeziorami ale nie ty – he, he’. Drzewo śpiewało ptakami ukrytymi w jego koronie, pachniało lipowymi kwiatami, bzyczało pszczołami, a ja wpatrywałem się w szeregi cyferek i zagryzałem wargi. Co gorsza nawet nie miałem przez ten nawał pracy pomysłu na urlop a bardzo tego nie lubię. Zawsze planuję o wiele wcześniej, ślęczę nad mapami, czytam o wodzie i jej okolicy, a w tym roku wszystko było jakieś beznadziejne. Postanowiłem więc przypomnieć sobie wojskowe czasy i odciąłem dwadzieścia jeden centymetrów krawieckiego metra, bo tyle dni zostało do mojego urlopu. Codziennie po pracy tak by nikt nie zauważył obcinałem kolejne cyferki…

Długo nie mogłem zasnąć tej nocy a gdy w końcu zasnąłem zobaczyłem lekkie niebieściutkie fale rozświetlone słonecznymi zajączkami, słyszałem lekki szum wiaterku i czułem jego przyjemny chłód. A potem zobaczyłem, że siedzę na drewnianym pomoście a przy mnie leży wędka. Gdzie spławik? Zaciąłem i wędka wygięła się w piękny pulsujący łuk… I wtedy zadzwonił ten szatański budzik!

Przygotowywałem się do moich wakacji. Kupowałem zanęty sprawdzone przez wiele sezonów, gromadziłem puszki z kukurydzą i martwiłem się jak przewieźć w upale większą ilość białych robaków. Wymieniłem żyłki na kołowrotkach, trzy razy robiłem porządek w torbie i pudełkach.

No i wreszcie nadszedł ten dzień! Nie musiałem zrywać się skoro świt, poleżałem godzinkę dłużej niż zwykle. Śniadanie, kawa i szybkie pakowanie wszystkich maneli do auta.
Jakoś nie martwiłem się brakiem planu. Po prostu pojadę przez Polskę i będę wypatrywał jakiegoś ładnego jeziora, nie ma co trzymać się schematów. A nawet, jeśli następnego dnia okaże się, że to woda mało obiecująca to nie problem się zwinąć, ostatecznie jestem sam i niewiele z tym kłopotu.

Nie jechałem drogami ekspresowymi, wybierałem raczej boczne patrząc na mapę. Zatrzymywałem się nad niektórymi jeziorami i szybko wracałem do auta. A to woda brudna, a to tłumy plażowiczów, dymy grilla i wrzask dzieci. W końcu zobaczyłem wielką ton jeziora, dla mnie aż za wielką. Jechałem wzdłuż brzegu, ale do wody było wszędzie dość daleko wiec szukałem dojazdu nad samą wodę. Zjechałem w leśny dukt, tak zapiaszczony, że moje auto ledwo dawało radę, bujając tyłem i czasem buksując w suchym piasku. Dość ostry podjazd pod górkę by nie ugrzęznąć i… na szczycie zamarłem. Widok był przepiękny – w dół ciągnęła się wielka piaszczysta wydma porośnięta gdzieniegdzie suchoroślami, dalej błękitne jezioro, olbrzymie i tajemnicze, okolone lasem i wysokimi trzcinowiskami. Wysiadłem z auta i z lubością stałem, pozwalając wiatrowi łopotać moją spoconą koszulą. Już wiedziałem, że to tu, tu spędzę mój urlop choćby tylko ze względu na piękno tego cudownego miejsca. Na jeziorze przesuwały się żaglówki i windsurferzy, dodając kolorytu, ale nie słyszałem warkotu silników, więc to strefa ciszy bez spalinowców. Niżej stało kilkanaście starych domków kempingowych pamiętających chyba czasy Gierka. Bez trudu znalazłem domek-recepcję.

Okazało się, że mam niesamowitego farta, gdyż ktoś zarezerwował domek i w ostatniej chwili z jakichś powodów rodzinnych nie mógł przyjechać. To był jedyny wolny domek aż do końca lata i właścicielka ośrodka ucieszyła się, gdy powiedziałem, że go wezmę na dwa tygodnie. Bez trudu opłaciłem też zezwolenie, ale niestety babka nic nie wiedziała o rybach, bo sama nie łowi a ci, którzy tu mieszkają raczej nie wędkują. Zdziwiłem się i trochę zasmuciłem – może tu jest niewielka szansa na ryby? Domek był dość toporny, ale miał aneks kuchenny, małą lodówkę, grill i rurę z zimną wodą wystającą obok drzwi. Gorzej już było ze zbiorczą toaletą i łazienką – brud i smrodek. Ale jest super pogoda, więc kąpać się można w jeziorze, zaś poranne mycie przy kranie obok domku też mnie nie przerażało.

Nad samym brzegiem jeziora rósł pas wysokich drzew, olch, dębów i topoli. Między nimi było wejście na pomost. Stary, ale z porządnych grubych beli. Woda jak szkło, widać bielutki piasek na dnie, czarne olchowe listki i nawet stadka małych rybek, płoteczek i okonków. Nawet i raka wypatrzyłem. Od strony tafli jeziora przy samym pomoście było już głęboko, szafir wody to potwierdzał. Przy samym wejściu na pomost stał rozbity mały namiot, bardzo stary i wypłowiały, tak, że trudno było określić jego pierwotny kolor. Na końcu pomostu siedział rozebrany do slipek starszy człowiek z siwą brodą. W pewnej chwili zsunął się do wody i mył głowę. Podszedłem zobaczyć bliżej.

- Dzień dobry!
- A dobry, dobry panie!
- A jak jest głęboko tam gdzie pan teraz jest?

Dziadek bez słowa zrobił wydech i opuścił się w głąb z wyciągniętą w górę ręką, która po chwili zniknęła
- Będzie ze trzy metry panie, ale kilka metrów dalej to już pięć.

Bardzo obiecujące miejsce. Myślę, że wcześnie rano da się tu coś złowić. Dobrze, że wziąłem bolonkę, bo zwykłą matchówką  było by ciężko. Poszedłem do domku po zanętę, którą rozrobiłem wodą przy pomoście. Dodałem puszkę kukurydzy i troszkę białych robaków. Słońce już dotykało tafli wody, która nabierała purpurowych barw. Starszy pan obserwował bacznie moje poczynania, wręcz mocno mi się przypatrywał. Wyrzuciłem z końca pomostu kule zanęty, które po chwili ładnie pracowały, drobne bąbelki powietrza pękały na powierzchni. Nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony, dobrze pamiętałem wiele poprzednich urlopów, gdy przez pierwszy tydzień szukałem ryb a zaczynałem je łowić w pełni wtedy, gdy już trzeba było wracać do domu. Pewnie i tym razem będzie podobnie, za dobrze by było gdyby to było tak proste. Nagle siedząc na belkach pomostu uświadomiłem sobie  – toż to pomost z mojego snu!

Budzik nie zdążył wydobyć z siebie jednego procenta sygnału – a ja już stałem na nogach. Na zewnątrz było prawie ciemno, ale leśne ptaki już grały swoją poranną melodię. Wędka, torba, kanapka ze smalcem, wiadro z zanętą i prawie biegiem na pomost. Zwolniłem kilka metrów przed namiocikiem, z którego wnętrza dochodziło mocne, donośne chrapanie. Na palcach tenisówek doszedłem do końca pomostu. Nabrałem wiadrem wody, wsypałem zanętę, rozmieszałem ją niespiesznie. Byłem sam – czyż to nie za piękne?

Zestaw z małym spławikiem poleciał z delikatnym świstem na wodę, spławik dość długo przesuwał się by w końcu stanąć pionowo i utonąć. Zwiększenie gruntu i jeszcze raz – jednak dziadek miał rację, jest prawie pięć metrów. Teraz dobrze, spławik stoi tak, że tylko czubek antenki wystaje nad wodę. Ale co to? Z dna wyraźnie unosi się smuga bąbelków, jakaś ryba ryje w mojej wieczornej zanęcie! Dwa białe robaki na hak i energiczny rzut. Minuta, dwie, trzy – dziesięć i nagle spławik podnosi się i wykłada na tafli drżąc. Zacięcie może zbyt nerwowe, ale ryba ‘siedzi’! Po kliku sekundach holu już wiedziałem, że to spory leszcz. Delikatność zestawu sprawiała, że nie mogłem go holować siłowo, okropnie się bałem go zerwać by nie spłoszył stada. Po może dwóch minutach zobaczyłem jego złoto-brązowe ciało, wykładał się na bok, ale jeszcze próbował zrywów i trzepania głową. Zamarł dopiero, gdy wyjąłem mu głowę nad wodę, mlaskał pyskiem łapiąc wodę i powietrze. Sprawne podebranie i do siatki. Doskonały początek! Ryba ma ponad pół metra. Umyłem żyłkę ze śluzu, odłożyłem wędkę i zanęciłem kilkoma kulami. Rzucając powiedziałem w stronę wody – daj leszcza, byka! No i po kilku minutach kij pracował bezgłośnie a  na haku wisiał kolejny leszcz, jeszcze większy od pierwszego. Po kilku szalonych młynkach skapitulował i po chwili towarzyszył temu pierwszemu w siatce.

-No to daj wodo jeszcze jednego!

Rzut, świst. Tym razem spławik nie stanął na wodzie, drżał leżąc – zacięcie i wisi kolejny!
Gdy wkładałem go do siatki zauważyłem przy dnie płynące powoli dwa czarno-zielone liny, nawet ich pomarańczowe wargi. O proszę! To i one są!

Na wschodnim brzegu słońce wzeszło ale zasłaniał je wielki las , to dobrze bo świeciło by mi prosto w oczy. Ale za pół godziny i tak zaświeci, ciężej się będzie łowiło. Ach jak źle zrobiłem że tak wyrwałem szybko nad wodę, kawy bym się teraz napił z przyjemnością, trzeba było zaparzyć w termosie. Ale było mi szkoda czasu więc teraz tylko łyk coli ją musi zastąpić.

- Daj lina wodo, wielkiego pomarańczowoustego!

Rzuciłem delikatniej, bliżej i spławik stał na boku wyłaniając prawie całą antenkę, jednak tam bliżej jest płycej. Pół metra od spławika wypłynął sycząc  cichuteńko obłoczek linowych bąbelków i za chwilę zaczęło się. Spławik drżał, robił kółeczka, zastygał bez ruchu na minutę, dwie, potem znów cyk, cyk, wystawka i jedzie w bok coraz szybciej – zacięcie i jest ! Młynek przy dnie i nagle luz, płynie prosto pod moje nogi, pod pomost! Szybkie skrócenie żyłki i czuję pulsujący opór, lin wyrywa żyłką mizerne rogatki rosnące przy nogach pomostu, dąży do owinięcia się żyłka o którąś z nich. Mocno wygięta bolonka podniosła  go do powierzchni, szybki ruch podbierakiem i jest mój!

Czy ja śnię? Takiego scenariusza zupełnie się nie spodziewałem!

Wrzuciłem kolejnych kilka kul zanęty i chyba było to niepotrzebne, bo jakoś nic mi nie brało przez pół godziny. Słonce już rozświetliło taflę a przy powierzchni pojawiły się stadka uklei i pojedyncze nieduże wzdręgi. Do licha, ale bym się kawy napił! Ziewałem i przymykałem oczy, czułem, że to już koniec przedstawienia, ale łudziłem się, że może jeszcze jeden, może jeszcze jedno branie. Coś ze mną chyba niedobrze, bo wyraźnie czuję zapach dobrej parzonej kawy, do licha, co to za omamy? Odwróciłem  głowę w stronę brzegu i ….zdębiałem. Metr za mną klęczał siwy dziadek trzymając w dłoniach dużą porcelanową filiżankę czarnej parującej kawy. Przetarłem oczy – nie zniknęło.

- Panie Druidzie – czy raczysz napić się mojej kawy? Czyli to on mieszka w małym namiociku. Faktycznie od jakiegoś czasu już nie słyszałem chrapania…
- Jaki Druidzie?
- Tylko Druidy potrafią zaklinać ryby, ja słyszałem panie wasze zaklęcia i widziałem złowione ryby. Nie mam wątpliwości żeś jest pan Druidem!
Roześmiałem się z komizmu tej całej sytuacji, ale zachowałem powagę i z jego drżących dłoni przyjąłem filiżankę kawy którą z rozkoszą wypiłem.
- Jak ma pan na imię?
- Horst panie Druidzie.
- Bardzo dziękuję panie Horst za dobrą kawę, dziś już Druid spełnił misję i nie będzie łowił więcej ryb.
- Ja to rozumiem panie Druidzie i obiecuję, że nikomu nie powiem.
- A że to ryby zaklęte panie Horst to zwrócę je wodzie by powiedziały innym, że Druid im krzywdy nie zrobił.
- To też rozumiem panie Druidzie i doceniam.
- Całe życie wiedziałem, że Druidy istnieją i że w końcu poznam Druida i stało się to…

W duchu śmiałem się, ale wciąż grałem mitycznego współczesnego czarownika, bo widząc szeroko rozwarte oczy tego starego człowieka jakoś nie miałem zamiaru sprowadzać go na ziemię. Z drugiej strony czułem się dziwnie będąc tytułowany czarownikiem, nawet mi schlebiał ten pomysł.
Miałem dość mglistą wiedzę na temat druidów, coś tam słyszałem że to taki facet-czarownica, najczęściej brzydki, kostropaty , z sękatym kijem i szaleństwem w oczach. Ale fakt – zwierzęta taki potrafi zaklinać, to pamiętam. Ciekawe czy dziadek jest trochę nienormalny czy jakiś zdziwaczały ale postanowiłem się trochę tym byciem druidem pobawić, zobaczymy co będzie dalej…

Następnego dnia była powtórka z rozrywki , tyle tylko że leszcze były cztery a lin znów jeden, ale za to przepiękny, dorodna gruba samica równe pół metra. Rzecz jasna była też kawa podana w porcelanowej filiżance drżącymi rękami dziadka. Nie był rozmowny, obserwował mnie bacznie i cmokał z zachwytu widząc hole ryb i ich sprawne zakończenia w podbieraku. Gdy już wielka pomarańczowa tarcza słońca wyszła ponad las i z trudem widziałem antenkę spławika przyszła Winiarska, właścicielka ośrodka.
- I jak tam, borą? Podoba się panu u nas?
- Dziękuję, biorą a nie tylko że podoba ale jestem zachwycony!

Podeszła do mnie, była ubrana w szary fartuch sprzątaczki, bo i tą funkcję tu pełniła.
- Ooo jakie wielkie ryby! Lodówka w domku trochę na nie przymała!
- Nie szkodzi, ja ich nie zabiję tylko zaraz wypuszczę, czy mogę panią prosić by zrobiła mi zdjęcie z rybą?
- Jasne ….ale czy nie dałby mi pan choć jednej takiej ryby, uwielbiam je jeść a łowić nie potrafię, mój mąż też tylko za grzybami łazi a ryby złowić nie umie - roześmiała się.
- Dobrze, dam pani tego największego leszcza.
- Bardzo dziękuję!

Zrobiła mi zdjęcie z rybami w siatce na kolanach a potem z wielkim linem na rękach. Spakowałem manatki, leszcza włożyłem jej w worek na śmieci, który miała przy sobie, ale najpierw zabiłem go rękojeścią mojego bagnetu. Usiadła obok Horsta, widocznie dobrze się znali.
- No to do widzenia – powiedziałem i już prawie odszedłem, ale choć to nieładnie, chciałem posłuchać, o czym będą rozmawiali. Zatoczyłem małe kółko i stanąłem za wąskim pasem wysokich trzcin, na kładce ułatwiającej żeglarzom dostęp do jachtów.
- No i widzisz Kryśka, tak jak ci kiedyś mówiłem, w końcu poznałem druida.
- Jaki tam z niego druid, zwykły facet, który przyjechał z miasta odpocząć po roku pracy, z tej samotności Horst już ci odbija po prostu!
- A czy widziałaś Krycha, by ktoś kiedykolwiek z tego tu pomostu choć jedną taką rybę złowił jak on?
- No niby nie, ale to o niczym nie świadczy.
- Mówię ci, to wielki druid, ja się na tym znam!
Kryśka wybuchnęła  śmiechem, wstała, otrzepała fartuch i spokojnym krokiem poszła do swoich obowiązków, budził się piękny letni dzień…

W porze obiadowej zbudziłem się i poczułem piękny zapach smażonej ryby, to mój leszcz się złoci na patelni. Zjadłbym jakąś rybę, ja chyba przesadzam czasem z tym darowaniem im wszystkim życia. No to w takim razie spytam Kryśkę czy nie ma frytkownicy. Okazało się że miała, także wielką butlę złotej oliwy. Wziąłem więc bat, rozrobiłem w wiadrze uklejową zupę i poszedłem na pomost, nie tam gdzie łowiłem rano, lecz na jego drugi koniec. Wtedy zauważyłem, że jakiś jacht wolno płynie w stronę pomostu. Gdy się zbliżył oniemiałem. Toż to katamaran prawie taki sam jakim pływał Kevin Costner na "Wodnym świecie"! Tyle że katamaran Costnera był zardzewiały i brudny, a ten lśnił bielą pływaków i żagla. Czekałem aż jacht dopłynie, bo nie wiedziałem, w którym punkcie pomostu zacumuje. Żeglarz sprawnie zrobił zwrot i bezgłośnie przybił bokiem do pomostu. W tym momencie przetarłem oczy ze zdumienia – żeglarzem był Horst!
- Ale ma pan piękny jacht panie Horst!
- Przyprowadziłem go celowo by go pan Druid zobaczył a jeśli tylko zechce może wsiąść na jego pokład i towarzyszyć mi, poszaleć z wiatrem na falach, to bardzo szybki jacht.
- Bardzo chętnie!
Horst jak kot zszedł na pomost i zobaczył, że mam zamiar łowić jakieś ryby.
- To jakaś specjalna czarowna mieszanka? Powiedział wskazują na wiadro z bryją zanętową okraszoną mlekiem w proszku, barwą przypominało to kawę z mlekiem.
- Tak, chcę nałowić uklei i zjeść je smażone w głębokim oleju jak frytki.
- Nigdy takich ryb nie jadłem, chętnie spróbuję.
Drobna falka ułatwiała łowienie, wiało w plecy, więc zestaw był mi posłuszny i za każdym razem po kilku sekundach w powietrzu furkoczała srebrzysta rybka. Zanęta wabiła je doskonale. Postanowiłem nałowić więcej, poczęstować Horsta i Winiarskich, pewnie i oni czegoś takiego nie jedli. Horst chętnie pomógł mi w oczyszczeniu rybek i już po godzinie w czwórkę chrupaliśmy brązowiutkie ukleje. Winiarska zachwycała się smakiem, nawet się śmiała, że przyjdzie do mnie na lekcję jak je łowić.

Katamaran o wdzięcznym imieniu Bystry był naprawdę szybki, może nawet i to jezioro gdzie z wielu miejsc nie było widać jego drugiego brzegu było dla niego za małe. Nie spodziewałem się, że taki staruszek mizernej postury potrafi tak doskonale panować sam nad łodzią i wiatrem, jacht był mu posłuszny jak koń reagujący na każde pociągnięcie wodzy. W kilka godzin opłynęliśmy jezioro, bywały chwile, gdy jacht bardziej leciał w powietrzu dotykają tylko stępkami pływaków fal niż płynął. Przy jednym ze zwrotów pod samym brzegiem zauważyłem rzadkie trzcinowisko, a w nim aż czerwono od wielkich wzdręg! No to teraz pokażę Horstowi silł zaklęć Druida – pomyślałem.
- Panie Horst, a czy jutro przed południem moglibyśmy tu przypłynąć pańskim jachtem?
- Jak pan każe Druidzie, oczywiście.
- Rzuciłem przed chwilą zaklęcie na pewne piękne ryby, jedne z piękniejszych w naszych wodach i jutro dadzą się złowić bez problemu.
- Nie wątpię panie Druidzie.
Tak więc następnego dnia odespałem, nie zrywałem się skoro świt. To, co się działo na wzdręgowej miejscówce przerosło moje oczekiwania, wręcz trafiłem na jakiś szał żerowania – co chwilę złoto-czerwona rybka lądowała w moich dłoniach, niektóre były jak na ten gatunek bardzo pokaźne. Horst stał z otwartą gębą i nie mógł się napatrzeć. Było pięknie!
Wracając, rozgadał się. Dowiedziałem się, że jest wdowcem, że żona mu zmarła cztery lata temu. Dzieci są za granicą, mały ma z nimi kontakt. Ciężko mu; z biedy na całe lato wynajmuje swój dom letnikom po to, by mieć za co przeżyć zimę. Winiarska godzi się, by mieszkał na jej terenie w malutkim namiociku.

Nagle mówi, że gdybym tylko chciał w przyszłym roku przyjechać, to chętnie mi pozwoli mieszkać w swoim domu. Odkąd zmarła jego Maria niechętnie tam przebywa, bo wszystko mu ją tam przypomina. Dał mi swój adres i telefon zapisany widocznie wcześniej na brzegu strony jakiejś gazety, widać, że planował tą rozmowę. Zgodziłem się, powiedziałem, że zadzwonię w lutym…

Pewnego dnia powiał ciepły wiatr, zaszurał koronami wysokich sosen. Kończył się tu mój czas, trzeba wracać do domu, do miasta. Pożegnałem się z Horstem tak jak z przyjacielem, którego się zna od wielu lat, w oczach Winiarskiej zakręciła się łza, polubiliśmy się wszyscy…

Epilog

Następnego roku mieszkałem miesiąc w domu Horsta, potem też w kolejnym roku. Jezioro ma się dobrze do teraz, nie ma za to już ośrodka Winiarskiej, stoi tam nowoczesny hotel. A Horst leży na miejscowym cmentarzu. Nie wiem, co stało się z Bystrym…

Druid wybierze się tam jeszcze nie raz…