Witam,
Dawno nic nie pisałem (ale codziennie czytam).
Przede wszystkim gratuluję Koledzy wyników.
Wreszcie udało mi się wypocząć wędkarsko na urlopie na Mazurach.
Nastawiłem się na lina i karasia. Jestem mega zadowolony ponieważ cel został osiągnięty.
Ale po kolei 😊
Od jakiegoś czasu jeździmy na Mazury, mamy upatrzoną miejscówkę nad jeziorem Narie. W tym roku chcieliśmy zmienić lokalizacją, zobaczyć coś nowego. Moja druga połówka wynalazła domek nad niedużym mazurskim jeziorem w okolicy Kętrzyna. Pojechaliśmy.
Pierwszego dnia, niedziela, szybki rekonesans bez łowienia żeby obadać brzeg jeziora, zobaczyć gdzie się ustawić, jak nęcić, etc. Też rozmowa z właścicielem domku, który podobno łowi liny i karasie dosyć regularnie nad tym jeziorem. Jeszcze tylko pozwolenia i można łowić. Pozwolenia miały być dostępne w lokalnym sklepie wędkarskim, tak zapewniał właściciel domku. Nic z tych rzeczy 😊 – okazało się, że najprościej wykupić licencję przez Internet, co też zrobiłem.
Łowiłem praktycznie codziennie. Rano i wieczór.
Jedna wędka na spławik. Miałem zanęcone kilka miejsc, głównie przy roślinności. Nęcić trzeba było grubszą frakcją, bo ilość drobnicy skutecznie wyjadała zanętę. Chwilę po wrzuceniu kuli (czy wpadnięciu koszyczka z zanętą do wody), w tym samym miejscu na powierzchni wody pojawiała się czapa pęcherzyków powietrza od żerujących ryb. Taki widok rozpala wyobraźnie. Człowiek schodzi na ziemię po wyjęciu kilku ‘chlapaków’. Wtedy wiadomo co robi takie zamieszanie pod wodą. Ale zamieszanie też jest dobre, bo przyciąga uwagę grubszej ryby.
Druga wędka, feder. Znalazłem fragment wody z mniejszą ilością zielska i mułu na dnie. Początkowo łowiłem na metodę, potem przeszedłem na koszyczek i wydłużyłem przypon. Również zwiększyłem hak do rozmiaru 6 dostosowując go do przynęty. Najskuteczniejszą przynętą okazała się waniliowa kukurydza Cukk. A najlepiej dwie. Im grubsza tym lepiej z powodu drobnicy. Pelety, dumbelsy i kulki jakoś rybom nie pasowały – a szkoda bo miałem cały arsenał z jakim śmigam na komercję. Nie pomagały dipy ani lavy.
Zanęta na bazie zielonej F1 Sonu. W koszyku 50/50 z peletem. Ja dałem Coppens 2 mm (akurat taki miałem). Oprócz tego do wody poszedł grubszy pelet, jakieś kulki (wietrzenie zapasów 😉) i gotowane ziemniaki (za radą właściciela domku).
Ogólnie miejscówka wyglądała tak:
Był też pomost:
Głębokość między 1,5 i 2 m.
W wynikach przewaga drobnego leszcza (do max 0,5 kg), płoci i wzdręgi (niektóre krasnopiórki naprawdę zacne). Zabawa przednia, ale nie dla tych rybek tu przyjechałem.
Natomiast tak jak pisałem wcześniej, cel w postaci lina i karasia został osiągnięty.
Pierwszy był karaś. Może nie jakiś gigant, ale złoty. Naprawdę mnie ucieszył.
Niestety trafił się tylko jeden. Ale było warto. Tą rybę łowię chyba najrzadziej.
Któregoś wieczoru delikatne branie na feder. Wiecie, takie minimalne zluzowanie żyłki. Podniesienie wędki i jeeest!!! Coś pięknego, ryba odjeżdża w lewo. Już wiem, że to nie karaś. Ale jeśli to lin… No to musi być naprawdę zacny. Hol w stronę stanowiska nie był długi, bo i ryba nie była komercyjnym olbrzymem i feder przeszedł rozpoznanie bojem na dużo większych okazach. Ale była waleczna. Przy brzegu dała nura w rośliny. Po chwili udało się ją wyprowadzić. Wtedy pierwszy raz pojawił się pod powierzchnią. Był to karp. Po wyjęciu z wody waga wskazała 2,5 kg. Było za ciemno na fajne zdjęcia. Ryba przeczekała do porannej sesji w pożyczonej siatce. Wtedy nie wiedziała, że nie będzie główną gwiazdą sesji zdjęciowej 😉
Następnego dnia rano zająłem miejscówkę skoro świt. Postanowiłem rozpocząć bez nęcenia. Tylko to co w koszyczku. Żeby nie płoszyć ryb po nocy. Zarzucenie i czekam. Pierwsze delikatne branie po około 5 minutach. Coś tam jest, ale nie walczy. Chyba jakieś patyki. Podnoszę zestaw, a tu patyki się ruszają – rak. Szybkie googlowanie w poszukiwaniu gatunku. Wygląda, że to rak szlachetny. Taka ciekawostka. Oczywiście wraca do wody, jak i jego kolega złowiony potem już za dnia.
Kolejne przerzucenie zestawu. Dłuższa chwila bez brania. Wreszcie szczytówka zaczyna drżeć. Bez ugięcia. Po prostu delikatne drżenie. Podniesienie wędki i opór. Ryba wolno odjeżdża w prawo. Tylko jaka to ryba? Może wreszcie lin, bo na karasia za silna. Krótki kontrolowany hol, uniemożliwiający odjazdy w roślinność. I wreszcie go widzę. Około pół metra pod powierzchnią. Taką okrągłą płetwę grzbietową poznam wszędzie. I ten kolor. No to już wiecie co to za ryba. Jeszcze jeden odjazd i już jest w podbieraku. Lin. Waga pokazuje 1,8 kg. Łapię za telefon i dzwonie do swojej połówki śpiącej jeszcze w domku. Jest tuż po piątej.
- Choć nad jezioro. Zrobisz mi zdjęcia.
- O tej porze? Pogięło Cię? Śpię!
- No choć. Słońce już wyszło. Zdjęcia wyjdą spoko. Pospiesz się, bo chcę te ryby wypuścić. Mam w końcu lina.
- Dobra. Idę.
Tak to mniej więcej wyglądało.
Pozdrawiam,
Paweł