Wczoraj wybrałem się z kolegą na łowisko komercyjne. O 6:10 termometr w aucie pokazał mi 0 stopni. Niestety wiał silny wiatr, po przyjeździe na łowisko, pojawił się odwieczny dylemat, gdzie usiąść. Dylemat tym większy, że na łowisku byliśmy tylko my dwaj. Wytypowaliśmy dwa miejsca. Pierwsze na otwartej wodzie, gdzie dominuje jesiotr, drugie miejsce to kanał gdzie jest większa szansa złapania karpia. Wybór padł na kanał. W wyborze pomógł wiatr, gdyż na otwartej wodzie wiało tak, że chciało urwać głowę, a w kanale na wodzie była flauta, gdyż wodę osłaniają wały. W drodze na miejscówkę towarzyszył nam kot właściciela, który tak nas polubił, że za każdym razem, siedzi z nami i łowi ryby, a raczej śpi. Wczoraj spał na pokrowcu od podbieraka.
Po zarzuceniu wędek mieliśmy po 2 otarcia i 0 brań. Liczyliśmy na słońce, lecz niestety nie przebiło się przez dużą warstwę chmur. O godzinie 11-tej podjęliśmy decyzję o zmianie miejscówki na otwartą wodę. Wędkowaliśmy od godz 8:00, więc 3 godziny bez brania bardzo nam pomogły w tej decyzji. Pierwsze branie u kolegi, niestety nie zacięte. Drugie również pudło. Zmiana przynęty i jest 1 jesiotr. Nie minęło 10 min i kolega miał 2 jesiotra. U mnie cisza. Pół godziny później kolega wyciąga 3 jesiotra, a u mnie 1 branie jesiotrowe (zepsute). Potem nastąpiła cisza, kolega ok 13-tej wyciągnął 3 leszczyki. A u mnie dalej cisza. Ok 13:30 postanowiłem zmienić przynętę i złapałem za feedera, 3 obroty korbką i poczułem opór, jakbym miał zaczep. Zaczynam zwijać, opór spory, coś mi tu nie pasuje, przestałem zwijać i obserwuje szczytówkę, i zauważam delikatne "stuki" na szczytówce, już wiem, że na wędce mam rybę. Ryba walczy, odjeżdża i nie daje się podciągnąć do powierzchni, niestety przy brzegu popełniłem drobny błąd w holu i straciłem rybę. Zdenerwowanie było spore, tym bardziej, że jak jeszcze siedzieliśmy na kanale przypadkowo nadepnąłem sztyce z milo i ją zmiażdżyłem. Zdenerwowanie plus zaciekawienie co to była za ryba nie dawało mi spokoju. Ok 14-tej deja vu, wziąłem feedera do ręki z zamiarem przerzucenia, dwa-trzy obroty korbką i znowu opór. Mam rybę. Tym razem holuję ją ostrożnie i ryba szczęśliwie loduje w podbieraku.
Tą rybą jest sandacz zaczepiony za ogon. Więcej ryb nie udało nam się wyciągnąć. Po analizie całej sytuacji, wydaje nam się że mój zestaw był zarzucony niedaleko gniazda, i ta pierwsza ryba to też był sandacz.
Dzień zaliczam do udanych, choć zerwana ryba, zmiażdżona sztyca plus złamana szczytówka przy składania feedera, kosztowały mnie sporo nerwów.