Puszczam to na OT, bo choć wiem, że kretynizmy są nieodłączną częścią mojego życia, to dziś moja wyobraźnia skundlała wobec faktów.
Siedzę u notariuszki. Babeczka 50 z plusem. Siedzę tam już drugi raz po latach chyba dziesięciu. Okazało się, że jestem niezapamiętany, co mi schlebia. Jest klientela, bo kupuje. I atmosfera jest luźna i radosna. W oczekiwaniu na pospinanie kwitów zaczyna się gadka na ok. 10 osób. Ja słuchałem tylko.
Zaczęło się od letniej zimy, przeszło na przyrodę i lasy przepastne. Wlazło na posokowce. Jak te gadziny wymęczyć w sensie. Zapachaniało nowym rokiem i gadka zeszła na domową zwierzynę, która nie cierpi kalifiorków, co to strzelają już od tygodnia. Potem poszło na urwane paluchy i spłoszone psy. Jak poszło na urwane paluchy, to była cofka czasowa na wigilijne połyki. Zaczęło się od ości...
I tu byłem w stanie przeżyć nawet to, że jakieś dziecko połknęło wagonik z kolejki. Ale jak mi się notariuszka rozkręciła i powiedziała, że koleżanka jej córki jest laryngologiem na dyżurze w szpitalu i rok temu... Ponoć jakiś facet zjadł ryby z puszki i w migdał wpindolił mu się haczyk z kawałkiem żyłki, co skończyło się zakłóconym dyżurem laryngologicznym.
Ja wiem, że to brzmi jak kretynizm. Ale tak dziś było, co mnie rozbawiło
Ot, chciałem się podzielić.