Lubię ludzi.
Chyba.
Chyba, że jestem w markecie.
Czy to naprawdę tak trudne by zasady ruchu drogowego przenieść na pozostałe powierzchnie?
Idą. Lezą. Krowy. Bo tak łażą tylko krowy. Środkiem, wszystko mając w dupiu.
Następne dwie krowy stoją na środku. Bo krowy stoją tam gdzie staną. Nie tam gdzie ma to sens i nikomu nie przeszkadza.
Mimo, że krowy to grzecznie przepraszam.
Lezą, krowy.
I środkiem i lewą lezą. Gładkie mózgi. Zwój za mało. Albo kilka.
Idę główną alejką. I wyłazi ona, krowa, z lewej. Pierwszeństwa przecież nie ma! Ale dzierży wózek. Alegorię lodołamacza, spychacza, tarana i czołgu. Popychacza. Wszystko może. Pani życia i śmierci.
Następna krowa zostawia wózek na środku i lezie w bok po paprykarz. Przepycham go. Taki ze mnie byk! A co! Krowa kręci tylko łbem z niezrozumieniem.
Lada. Długa jak stół na śniadaniu w szarmelszejku. Ale niewystarczająca dla krowy. Krowa kładzie dżemiki do 30 centymetrów. Chlebek, 50 centymetrów i masełko. Torebka zakupów to półtorej zajętej lady dla krowy. Cała lada jej. Przez chwilę coś jest tylko jej. Pani życia i śmierci. Niech ma.
Pięćdziesiątdziewięćsiedemdziesiątsześć pada z ust równie sfrustrowanej pani.
Krowa szuka i grzebie, wielce zaskoczona, że zapłacić musi. I szuka, i grzebie, i nosem kręci. Skąd mogła wiedzieć?!
A za mną krowa, popycha mnie popychaczem. Raz, drugi, trzeci. Odwracam sie i z uśmiechem strofuję krowę. Krowa jak krowa nic nie odpowiada, kręci w niezrozumieniu krowim łbem i odgania muchy krowim ogonem.
Lubię ludzi.
Krowy to nie ludzie.