Pojechałem dziś na miętową rybę nad rzekę Wkrę, która słynie z tego, że obdarza nią wędkarzy … przynajmniej niekiedy i w miejscach niektórych. Tym miejscem jest jej ostatni odcinek od Pomiechówka do ujścia do Narwi. Dziś wszystko było jak należy. Pogoda do bani. niskie, a na dodatek zmienne ciśnienie, deszcz i grad, wiatr, zimno (1,5 stopnia po zachodzie Słońca). Jednym słowem, pogoda na miętusa. Łowiłem na kawałki martwych rybek (jako że mam pomrożone srebrne karasie niezbyt małe, wolałem nie łowić na całe). Zanętą w koszyczku były zmielone ryby morskie (z surowych okrawków, które zostawały przed przygotowaniem ich na obiad) zmieszane ze zmieloną wątróbką indyczą w proporcji: 3 części ryby : 1 część wątróbki – zasłyszany przepis, podobno wielce skuteczny. Wędki zarzuciłem tuż przed zachodem. Skończyłem łowić o 21.00 zgrzytając zębami, po trosze ze złości (bo pourywałem to i owo), ale głównie z zimna, zmoczony przez grad i deszcz. Zero miętusa. Zadzwoniłem do swojego kolegi survivalowca, który mi powiedział, że przecież o to chodzi, żeby się wymęczyć, zmarznąć i wieczorem docenić ciepło, które znajdujemy w domu popijając gorącą herbatę. No i właśnie rozgrzewam się nią. Rzeczywiście, przyjemnie. W przyszłym tygodniu, jak czas pozwoli, jadę na tę rybę nad Wisłę powyżej Warszawy. Podsumowując. Dwa wypady od początku roku nie zaowocowały żadną rybą (pierwszy był w styczniu na okonia z bocznym trokiem).
Oto moja dzisiejsza miejscówka i to, co za chwile miało na mnie spaść: