Opowiadanie na konkurs
Czy wiesz jak wygląda trawnik ? To każde dziecko wie, to trawa, zielona, czasem wypłowiała lub zrudziała od słońca, czasem pokryta srebrnymi , połyskującymi całą tęczą w słońcu kropelkami rosy. W trawie są często pojedyncze liście drzew zerwane przez wiatr, często drobne gałązki, patyczki......to trawnik, cywilizowany, koszony kosiarką, nawożony nawozem, podlewany gdy trzeba
A jeśli ten trawnik sięga od horyzontu po horyzont ? A jeśli nie znajdziesz w nim ani jednego listka zerwanego przez wiatr i ani jednej, nawet najmniejszej i najcieńszej gałązki ? A jeśli to wiosna i ten trawnik dodatkowo pokrywa łan jednakowych szafranów , żółtych, żółciastych jak nasze popularne mniszki- dmuchawce? A jeśli zabraknie i trzech dni marszu a ten trawnik wygląda cały czas tak samo ?
To uczucie niesamowite - przestrzeń, bezkresna nie mająca ani początku ani końca ......Nigdy nie rozumiał lęku zwanego agorafobią - ale teraz poczuł - co to oznacza
Mógł patrzeć na ten trawnik bez końca, a on był ciągle taki sam, w każdym jednym miejscu.
Był tu dopiero parę dni i nie mógł się nadziwić tej bezkresnej krainie, takiej jakiej nie widział nigdy .Wiosna była tu chłodna, chłodniejsza niż w Polsce i noce mroźne - ale on już do niewygód przywykły .Spanie w zimowym , wojskowym namiocie i edredonowym śpiworze - można znieść , mrozu się nie odczuwa. Gorszy jest brak ciepłej wody. Myć się w zimnej - można, ale golić się - tragedia. Dlatego przestał się golić i wyglądał jak dzikus. Długie włosy, wąsy i broda, początkowo nieśmiała - ale teraz już wyraźna, czarna. Dziwnie się jakoś czuł, taki jakby na siłę wyrwany ze swego świata i przeniesiony w inne realia. Tu czas płynął inaczej, o wiele wolniej .Praca - taka niby normalna, szczepienie koni .Tyle tylko, że większość tych koni nigdy nie miała na sobie ręki człowieka. To konie półdzikie. Człowiek je hoduje w całych stadach, puszczone wolno a gdy trzeba schwytać - powstaje problem .Stąd ciężarówka wypchana metalowymi konstrukcjami do tworzenia prowizorycznych zagród i boksów.
Mongolski milicjant jako obstawa - dogadać się można pół po rosyjsku , pół na migi.
Tylko jeden dzień patrzył spod oka na chłopca. Następnego dnia zaczął łagodnieć po naszej wódce i ogórkach Krakusa. Stopniowo coraz lepiej udawało się z nim dogadać choć nie był towarzyski
Nastało lato. Gwałtownie, nie tak jak u nas, stopniowo. Z dnia na dzień - obudził się i poczuł je. Błękit nieba oszałamiał, słońce tak bystre że nie sposób w nie popatrzeć przez moment. Brzęk miliona owadów. Głosy nieznanych mu ptaków i nawet swojski , głos skowronka wysoko na niebie. W południe skwar, tylko kania kołująca, żałobnie krzyczy prośbę o deszcz. Deszcz przychodził nagle - nocą najczęściej , ulewny ale krótki, tak jakby stwórca chciał sobie podlać ten wielki trawnik nad ranem. Praca mozolna i ciężka fizycznie. Obolałe ramiona, siniaki na nogach, zdarty naskórek na dłoniach, mięśnie w zakwasach. Szarpanina z półdzikimi zwierzakami nie była łatwa, trzeba było uważać , by nie oberwać kopytem, nie dać się złapać zębami .Refleks wystarczał - ale zmęczenie czasami było dokuczliwe. Nocami rozmyślał , tęsknił za krajem, za swoją Silesią, za rodziną z którą kontaktu nie miał wcale. Liczył dni, tygodnie. Myślał też - co będzie gdy wróci, co dalej z Hanką, czy będzie trwała ich znajomość. Dokuczało mu monotonne jedzenie , codziennie prawie to samo, brak owoców, jarzyn, słodyczy. Miejscowa kuchnia bardzo prymitywna a często wręcz niepojęta , odrażająca. Miejscowa zasada prosta – im tłustsze tym lepiej. Mięso , mięso i szybko kończący się zapas polskich konserw. Jeden witaminizowany cukierek na dobę. Coś czego nie cierpiał - podroby- żołądki, wątroba, nerki - dla niego niejadalne. Starał się gotować po swojemu - ale jak ugotować rosół bez jarzyn ? Mięso i jarzynka w proszku, której znikome zapasy szybko się skończyły. Ohyda .Ale za to wołowina - takiej nie jadł nigdy. Befsztyki wołowe były więc podstawą jego wyżywienia. Czasem w jakimś dole w stepie udawało znaleźć się dziki czosnek , kmin, cząber , szczaw , miętę - zawsze korzystał z takiej okazji .
Dzicz w której się znalazł stanowiła dyskomfort , ale czas sprawiał , że sam dziczał i gdy pewnego dnia w czasie pracy przy nagłym ruchu ręki pękł pasek jego zegarka, tego, który nosił na ręku od samej komunii a zegarek poleciał wprost w kurzawę , pod kopyta - nawet się nie zmartwił. Znalazł go co prawda , zdeptany na płask z rozbitym szkiełkiem i bez wskazówek - ale pomyślał , po co mu tu zegarek? Nie służy do niczego. Tu godzina nieważna, nieistotna…
Bywały dni , gdy pracy nie było, niedziele .To jedno , co europejskiego zostało. Wtedy był jego czas, brał objeżdżonego mongolskiego konia - i w dal. Milicjant nie robił problemu a nawet podpowiadał - gdzie pojechać .Gdy uważał że nie można jechali w dwójkę. Normalnie nie było to w tym kraju i czasie możliwe żeby cudzoziemiec poruszał się sam. Ale tamten milicjant też nie był normalny - a w zasadzie był fajnym człowiekiem, nie policjantem.
Pewnego razu popędził więc w step , a był to czas kwitnienia niskich traw, więc spod końskich kopyt wylatywała kurzawa zielonożółtego pyłku .Koń bułany, jeździec czarnowłosy i czarnobrody. Spodnie szarawary , wojskowy pas kaprala, szara spłowiała koszula, na szyi rzemyk z nadzianymi tęczowymi piórkami słowika podróżnika, na plecach długi misternie skręcony mongolski łuk. Na kulbace - przy prawej ręce przypięta pochwa z kindżałem , na prawej łydce podpięty na trokach bagnet z akaemu , pamiątka z wojska.Za siodłem zrolowany spięty rzemykami koc, do koca przywiązana krótka spiningowa wędka z kołowrotkiem starannie owinięta pokrowcem. Patrząc na niego można by mieć wątpliwości - jaki to okres? średniowiecze - gdyby nie ten nowoczesny bagnet i wędka - dlaczego nie? Tu tak jest , czas ma inny wymiar , człowiek nie jest tak podatny na upływ czasu. Podobnie wyglądał tatarski watażka kilka wieków temu, podobnie wygląda on , mimo, że inny czas i inna rzeczywistość. Gnał prosto we wschodzące słońce, popędzał konia bo nie widział jeszcze na horyzoncie nic oprócz wielkiego trawnika .Czuł się wolny - tak jak te ptaki, którym wiele razy zazdrościł gdy kołowały wysoko nad jego głową .Przestrzeń , do której już przywykł oszałamiała i choć był sam i nie miał z kim podzielić się wszystkimi swoimi odczuciami czerpał niezwykłą przyjemność z pokonywania bezkresnej przestrzeni . Tu nic nie zakłócało biegu konia, nie było ogrodzeń , dróg, płotów domów - mógł gnać przed siebie w dal , jedynie stopniowe zmęczenie konia było pewnym ograniczeniem. Prymitywny mongolski koń miał jednak siły dość i widocznie też mu sprawiała przyjemność ta niezwykła gonitwa za niczym , chłopiec nawet już go nie popędzał a on nie zwalniał biegu. Z biegiem kilometrów jego sierść gruba, jeszcze miejscami zimowa pokrywała się potem i nabierała błyszczącego wyglądu . Wypatrywał ciemnozielonej kreski, która potem by rosła i nabierała z czasem nierównych kształtów wyznaczając koniec trawnika a początek zarośniętego krzakami i drzewami brzegu rzeki do której chciał dojechać. Nie był nad tą rzeką i jego ciekawość była ogromna co biedny koń odczuwał najmocniej. Ale gdy już zobaczył tą kreskę - zwolnił. A w pewnym momencie widząc niewielką dolinkę gdzie trawa rosła bujniej bo nie była smagana wiatrem - zatrzymał się .Zdjął z łęku pęk liny, przypiął do końskiego kantara, puścił wolno mokrego od potu konia a drugi koniec rozwiniętej liny omotał o własne przedramię. Dokuczliwy był tu , w tym stepie brak drzew do których tak przywykł europejczyk, nawet nie ma gdzie przywiązać konia .A puścić całkiem wolno - nielzja, łoszad pobieżajet doma. Wiedział to i pilnował tego bardzo - nie uśmiechało mu się iść pieszo stąd do obozu - to by z dobę trwało. Koń jednak był tak zajęty konsumowaniem bujnej, nietkniętej innym końskim pyskiem soczystej trawy że nie było obaw co do jego zachowania. Zastanawiał się, czy zdjąć koc i poleżeć na nim ale nie chciało mu się na ten mały popas rozsupływać tego wszystkiego .Popatrzył więc w trawę , czy nie ma mrówek a potem prawie rzucił się na nią jak na miękką kanapę prostując wszystkie kości i obolałe wczorajszą pracą mięśnie. Koń gdy już podjadł zaczął się tarzać w trawie - a on robił to samo, śmiejąc się i wystawiając twarz do palącego słońca by opalić ją jeszcze mocniej. Gdy oboje odpoczęli - dosiadł konia i już wolniej , kłusując ruszyli w stronę widocznego pasma krzewów i drzew. Czasem prawie spod kopyt zerwał się bażant lub pardwa, nie było widać jednak innych zwierząt choć z pewnością tu żyły .Tyle nasłuchał się o drapieżnikach - wilkach, niedźwiedziach, rysiach ale jak dotąd nie spotkał nawet śladu .Tak do końca to nie wiadomo co tu można spotkać - wcale nie dziwnym jak na tą okolicę zwierzęciem jest przerażający rosomak a i widok lamparta wcale nie byłby czymś niezwykłym choć mongołowie twierdzą, że ich tu dawno nie ma. Tu też można spotkać dzikie antylopy suhaki, dzikie zupełnie konie nie należące do człowieka, dzikie kozy .Mniejszej zwierzyny - cała mnogość - susły, zające , wiewiórki ziemne .Ich obecność zdradzały nory , często niebezpieczne dla końskich nóg w czasie rączego biegu. Tu jednak ich nie było. Jedynymi zwierzętami widocznymi w pełnej krasie były ptaki - nie musiały się obawiać człowieka, wystarczyło jedynie zachować pewien dystans by mogły się czuć bezpiecznie. Wysoko na niebie kołowała para orłów przednich tak ustawiając się w kolumnach wznoszących prądów powietrznych że prawie nie poruszały ogromnymi skrzydłami a wznosiły się w gorę a potem szybując w dół wypatrywały mniejszej zdobyczy w stepie.
Wreszcie step zmienił się i trawy rosły tu inne, wyższe i smuklejsze, poprzeplatane pnączami ,wykami, kąkolami kwitnącymi różnokolorowymi kwiatami które widział pierwszy raz w życiu. Pnączy przybywało i koń coraz ciężej wchodził w tą gęstwę , wybierał wolne od nich miejsca o niższej trawie .Najpierw usłyszał rzekę a dopiero później ją zobaczył i zaparło mu dech w piersiach na jej widok. Nie była ogromna, szeroka zaledwie na 30 metrów, miejscami więcej gdy rozlewała się po kamieniach , miejscami zwężała się w ciasnej rynnie i tam nabierała prędkości i wirów , tam było widać jej potęgę i moc a kilkadziesiąt metrów dalej uspokajała się, szemrząc cichutko , omywając kamienie omszałe , nietknięte ludzką nogą. Była piękna! Jej woda krystalicznie czysta , w dołach i rynnach przybierała barwę błękitu i granatu gdy dół był głęboki - jak bardzo tego nie sposób powiedzieć. Koń rwał się do wody i sam szukał zejścia na brzeg i znalazł. Wjechał konno do wody , koń pochylił łeb i pił spragniony uzupełniając zapas płynów w organizmie, wręcz delektował się tą chłodną wodą. Chłopiec trzęsącymi się z emocji rękami odwiązał koc i wędkę, zdjął kulbakę z konia , wytarł derką mokre miejsce pod siodłem. Tu wreszcie było gdzie przywiązać konia. Były drzewa , których widoku był tak spragniony. Miały one jednak przysadzistą postać, nie było drzew wysmukłych o prostych i wysokich pniach. Drzewa były raczej przerośniętymi krzewami i tylko nieliczne z nich miały więcej niż 5 metrów wysokości. Po liściach poznawał dęby, graby, olszynę, brzozę - ale to inne odmiany niż te nasze swojskie. Krzewów za to taki wybór i takie różne kształty i barwy liści że niejeden park i ogród botaniczny u nas nie może się pochwalić taką kolekcją. A że lato było wczesne - wiele z nich obsypane kwiatami - białymi, różowymi, żółtawymi .Nieznane kwiaty o silnych egzotycznych zapachach, momentami aż duszącymi , ciężkimi a za parę metrów oszałamiającymi nową świeżą nutą. Jego oczy przywykłe do monotonii traw chłonęły to wszystko i starały się zapamiętać na zawsze .Ale to nie był tak do końca sielsko-anielski zakątek .Roje owadów - dokuczliwych komarów zrywających się do twarzy , bąki namolne , dręczące konia, gzy , kleszcze, meszki - to wszystko czyhało w zaroślach gryząc , kłując , sycąc się krwią ofiary bez znaczenia czy to koń czy człowiek .Koń , aby zmniejszyć ilość kąsających go stworzeń wszedł do wody przy brzegu i zajął się skubaniem zwisających ku wodzie gałęzi wierzby .
Chłopak rozłożył spinner i szedł wodą na bosaka w górę rzeki szukając wzrokiem miejsca gdzie mogły w tej czyściutkiej wodzie czaić się ryby. Początkowo jednak szedł płycizną na której widział tylko stojące w prądzie stada małego jak palec narybku. Ale jeśli są małe - będą i duże - pomyślał swoim zwyczajem. Rzeka skręcała w lewo i jego oczom ukazała się kamienna rafa a za nią dół o takiej głębokości że dna widać nie było. Stanął więc na wielkim płaskim kamieniu, wyjął z kieszeni pudełko z kilkoma błystkami i jedną, srebrną średniej wielkości przywiązał starannie do końca żyłki. Popatrzył na rzekę oczyma łowcy - rzucił trochę z prądem aż za dół , dał luz żyłce obserwując tonącą, kolebiącą się na boki błystkę i gdy ta znieruchomiała na żwirowym dnie poderwał ją krótkim ruchem szczytówki w górę i rozpoczął zwijanie żyłki .Błystka zniknęła mu z oczu w dole ale czuł jej pracę na żyłce , po chwili zobaczył ją już znacznie bliżej i .......wzrok jego zastygł na widoku jaki jest marzeniem każdego wędkarza - parę centymetrów za błystką płynęła wielka, prawie czarna ryba obserwując dziwny dla niej przedmiot i zastanawiając się czy to coś jest jadalne i czy warto to złapać. Jednak dystans był za krótki, dół skończył się a błystka skręcana ręką chłopca wypłynęła pod brzeg. Wielka ryba spokojnie wycofała się na dno dołu. Ręce łowcy drżały z podniecenia - lecz rzucił ponownie celnie , ale teraz obrał inną technikę , nie ciągnął przynęty monotonnie lecz skokami w przerwach pozwalając jej opadać na samo dno dołu .Wielka ryba nie wytrzymała tej prowokacji - uderzyła tak agresywnie, że chłopcu omal nie wyrwała wędki z rąk i zaczęła się walka. Walka była zacięta - ryba walczyła o swoje życie a chłopak o rybie mięso na które miał wielki apetyt bo nie jadł go od dawna. Chłopak czuł, jak ryba wielkim pyskiem szoruje o kamienie na dnie by pozbyć się żelastwa tkwiącego w szczęce, jak trzepie łbem, jak nie daje się podciągnąć ani centymetr do brzegu. Modlił się jedynie by rybie nie przyszło do głowy wypłynąć z dołu gdzie dała się złowić i popłynąć pod prąd rzeki - wtedy mógłby nie nadążyć biec za nią na bosaka po kamieniach, mógłby się też pośliznąć , stracić równowagę , zerwać przy tym żyłkę , która była za słaba jak na takiego przeciwnika , który zawisł na jej drugim końcu. Ale ryba uparcie trzymała się dołu , który widać od dawna był jej schronieniem. Wyglądało to jak przeciąganie liny - to chłopcu udało się zwinąć dwa, trzy metry żyłki - to rybie udało się ją odzyskać w kilka sekund. Nie czuł już kłucia komarów , chłodu stóp, ważne było tylko jedno - wygrać tą walkę. Po kwadransie -miał prawie dość , ręce zmęczone bolały , plecy spocone wabiły coraz większą zgraję komarów a ryba jakby niezniszczalna. Widząc ją oceniał jej wagę na około 10kg ale to ryba łososiowata - bardzo silna. Nie mógł pozwolić sobie na siłowy hol bo wtedy żyłka pękła by jak nitka, miała wytrzymałość o połowę mniejszą niż potencjalna waga tej zdobyczy. Chłopak by odetchnąć trzymał wędkę uniesioną do góry , zapartą dolnikiem o klamrę pasa i po prostu tylko ją trzymał w naprężeniu , nie kręcił korbką kołowrotka. Ruchy ryby wskazywały, że jednak się męczy, nie potrafiła już tak murować do dna i coraz częściej było ją widać pod powierzchnią wody. Oby tylko unieść jej pysk nad wodę, nawet na parę sekund nie dać oddychać tlenem rozpuszczonym w wodzie - i w końcu udało się, za pierwszym razem tylko na kilka sekund a potem na coraz dłużej .Wreszcie zmęczona ryba zaczęła się wykładać na boki co bardzo ucieszyło łowcę aż skapitulowała zupełnie i pozwoliła się podciągnąć pod same nogi .Złapał ją jedną ręką za kark a drugą zadał śmiertelne pchnięcie bagnetem. Rzeką wolno spływała chmura czerwonej , karminowej krwi. Ryba znieruchomiała zupełnie. Teraz wreszcie miał możliwość przyjrzeć się zdobyczy .Był to tajmień, mongolski łosoś , władca tych wód. Egzemplarz był to jednak zaledwie średni - wyrastają one na długość i ciężar nawet podwójny w stosunku do tego, który w tej chwili leżał na kamieniach. Usiadł na głazie i odsapnął. Zaczął się zastanawiać jak dostarczyć tą zdobycz do obozu. Najłatwiej było by wypatroszyć ją i pofiletować - ale co to za efekt? Chce tym wszystkim pokazać swoją zdobycz w całości, chce się po prostu nią pochwalić - gdy będzie tylko górą płatów mięsa to nie to samo. Najpierw trzeba ją zanieść do miejsca, gdzie stoi przywiązany koń , potem pomyśli co dalej. Ale i to nie proste - nieść taką dużą i śliską rybę przez chaszcze lub przez wodę .Postanowił więc zrobić odwrotnie - tu zostawi rybę a pójdzie po konia i później trzeba będzie rączo gnać do obozu bo to już późne popołudnie. Rybę więc zamocował trokiem przewiązując jej głowę i wbił bagnet w pień a na nim zawiesił zdobycz głową w gorę rozglądając się czy miejsce zapamięta i czy nie będzie problemu z odszukaniem go gdy tu wróci konno. Na wszelki wypadek do krzaka stojącego już w wodzie w tym miejscu przywiązał czarny pokrowiec wędki by łatwiej to miejsce było odnaleźć. Szybko poszedł po konia, osiodłał go myśląc gdzie przytroczyć rybsko, a potem poszedł prowadząc konia pod prąd do miejsca gdzie zostawił rybę. Już widział czarny pokrowiec na krzaku gdy z koniem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Zaparł się w rzecznym nurcie i nie pójdzie dalej za żadne skarby. No coś takiego! Tuli uszy po sobie, rży z trwogą i nie posunie się dalej ani o centymetr. No co jest u licha ? Szarpie za sznur zły już i klnie bo gdy tak dalej pójdzie część powrotnej drogi odbędą po ciemku a wtedy o zgubienie się w stepie niełatwo choć częściowo można się zdać na instynkt konia. Koń zachowywał się tak, jak całkiem niedawno zachowywała się ryba z którą walczył. Dopiero po kilkunastu minutach szarpaniny - koń dał się jakoś przekonać i wszedł miedzy krzaki w miejscu gdzie wisiała ryba. Ale co to? Ryba zniknęła. Jest bagnet, trok , na nim tylko wielki łeb tajmienia a reszty nie ma, Wyszarpane wielką siłą kawałeczki bladoróżowego mięsa wystają z rybiej głowy gdzie łączyła się z tułowiem a cały tułów zniknął bez śladu. Chłopak rozglądnął się dokoła uważniej. Nic , ani śladu. Tylko obok miejsca, gdzie wisiał tajmień - lekko przygięte gałęzie krzewu, jeszcze wolno prostujące się ku górze. Wtedy zrozumiał, co się stało i zrozumiał też zachowanie konia opierającego się by tam pójść .Może zresztą ten koń uratował mu życie ? Nie wiadomo, co za zwierzę ukradło tak wielką rybę , a może to nie było jedno zwierzę? Ciekawe, czy obserwowało go wcześniej z gęstwiny , albo czy w tej chwili nie leży gdzieś całkiem blisko przyczajone ?
Zrobiło mu się nieprzyjemnie i poczuł grozę ,gęsia skórka na plecach. Szybko zebrał wszystkie przedmioty , błyskawicznie wskoczył na siodło a koń niepoganiany ruszył z kopyta rozbryzgując wodę na boki. W wąskim przesmyku brzegu zlani w jedno ciało, pochyleni wyjechali na wielki step a koń gnał z podniesionym w gorę ogonem bez wysiłku , w dal , w kierunku wielkiej czerwieniejącej tarczy słońca chylącej się już ku zachodowi ….