Ciężka sprawa z tymi turystami.
Wielokrotnie miałem z nimi problemy. Najgorzej było, kiedy jeszcze karpiowałem i trzeba było pilnować bojek/markerów cały czas. Wystarczyło na trochę spuścić je z oczu i już jakiś ciekawski turysta trzymał bojkę w ręku. Nie muszę mówić jak to bolało. Szczególnie, gdy oznaczone miejsce wymagało wielu godzin sondowania i analizowania ukształtowania dna.
Najgorsze było to, że kiedy już ktoś zbliżał się do markera postawionego 200 metrów od brzegu, to nie było czasu i tonu na kulturalne słowa w stylu "Przepraszam bardzo, ale to jest mój marker, czyli taka bojka do oznaczenia łowiska i jak mi ją przesuniecie, to nie będę wiedział, gdzie wywozić zestawy". Tutaj trzeba było zakrzyczeć krótkim i dobrze zrozumiałym teksem

Tak więc de facto atak wychodził głównie ze strony nas - wędkarzy.
Teraz już nie karpiuję, więc jest nieco lepiej, ale wcale nie tak różowo.
Kiedyś łowiłem sobie na spławik. Zarzucałem jakieś 10 od metrów od brzegu. Zanęciłem sobie ziarnem i czekałem na branie.
Nad wodę podjechali dość dobrze sytuowani turyści. Mieli deski surfingowe, kombinezony, ładne terenowe auto. Pan tata pływał (starał się utrzymać na wodzie) na tej desce. Pani mama siedziała na brzegu. Syn po pewnym czasie również przywdział kombinezon i szykował się do ujarzmiania deski.
Pan tata wywalił się niedaleko mnie, tuż na żyłkach innego wędkarza. Wędkarz nie odezwał się w ogóle, tylko schował głowę w dłoniach, zaś pan tata próbował wgramolić się na deskę i podnieść żagiel. Zawołał swojego syna, żeby ten przyszedł do niego i mu pomógł. Syn wybrał drogę przez mój zestaw, wchodząc mi centralnie na nęcone miejsce i odsuwając ręką mój spławik. Zacząłem kulturalnie, prosząc o wyrozumiałość dla skromnego wędkarza. W drugim etapie wyciągnąłem odznakę i legitymację SSR i prosząc młodzieńca o wyjście z wody i mojego stanowiska. Młodzieniec rzucił tylko opryskliwie: - O co chodzi?!, zaś tata utwierdził syna w przekonaniu, że ten idzie słuszną drogą, wołając: - Nie przejmuj się nim, chodź do mnie! Wtedy poinformowałem rodzinę, że dzwonię na Policję. Wzorowy tata zareagował: - A dzwoń se pan nawet do samego Pana Boga. Widać odważnemu tacie nawet bogowie nie straszni. Na tym etapie do działania włączyła się pani mama, przywołując do siebie małżonka oraz syna i ostrzegając ich, że wędkarz rzeczywiście dzwonił na policję. Zanim funkcjonariusze przybyli na miejsce, rodzina spakowała się i odjechała.
Kolejna sytuacja miała miejsce tej soboty. Również woda PZW bez wyznaczonych kąpielisk. Dzika plaża po drugiej stronie zbiornika i na niej większość plażowiczów. 20 metrów ode mnie siedział bardzo spokojny wędkarz. Miał zarzucone wędki na żywca. Nad wodę przybył 40-letni pan z trzema córeczkami. Początkowo bawili się nieopodal wędek wędkarza. Potem postanowili popływać. Pan pływał sobie wokół spławika żywcowego. Wędkarz grzecznie poinformował plażowicza, że tam biegnie żyłka i jest jego spławik. Turysta odpadł, że on musi mieć miejsce, żeby popływać i niech się wędkarz cieszy, że spławik jest omijany. Podkreślił, że pływa metr od spławika. Wędkarz dalej spokojnie tłumaczył ojcu trzech córeczek, że na zestawach ma duże kotwice i nie jest bezpiecznie, kiedy dzieci pływają wśród tych zestawów. Niby bezpośrednio mnie to nie dotyczyło, ale chyba nie potrafię (póki co) nie reagować na takie sytuacje. Podszedłem więc i zacząłem rejestrować zajście za pomocą telefonu. Pan tata okazał się wielkim znawcą litery prawa, bowiem wyszedł z wody i poinformował mnie, że mogę mieć problemy z policją za robienie mu zdjęć bez jego zgody. Mówią, że w Polsce wszyscy znają się na medycynie, polityce i piłce. Należałoby chyba do tego dodać prawo. Wyprowadziłem więc pana z błędu (dla niezorientowanych podam, że robienie zdjęć osobom nie jest zakazane) i poinformowałem pana, że to ja pierwszy zadzwonię na policję, zgłaszając zakłócanie spokoju i uprawiania amatorskiego połowu ryb członkowi PZW na wodzie dzierżawionej przez Polski Związek Wędkarski, a także narażanie własnych dzieci na niebezpieczeństwo. Znawca prawa odpowiedział: - A niech sobie policja przyjeżdża. Przyjadą, to i odjadą. Jednak musiał sprawę przemyśleć, bo zaraz potem oddalił się ze swoimi dziećmi.
Tata wychodzący z wody w celu postraszenia mnie policją. Twarze obiektów na zdjęciu zamazane.

Jako że moje reakcje na taką ludzką głupotę bywają różne i czasem chyba sam wstydzę się za siebie i swoje reakcje, postanowiłem temat przedyskutować z kilkoma bliskimi mi osobami. Tym bardziej postanowiłem napisać w tym wątku, bo może wspólnie wypracujemy jakąś metodę.
Z całą pewnością kosztuje mnie to sporo nerwów. Późniejsze wędkowanie nie jest już tak przyjemne. Bez względu na przebieg zdarzenia. No, może gdyby ktoś był na tyle inteligentny, że porozmawiałby kulturalnie, to byłby inaczej. Z taką jednak sytuacją jeszcze się nie spotkałem. Zakładam zatem, że każde takie zajście z góry skazane jest na późniejsze nerwy i pogorszenie nastroju.
W związku z tym wydaje się, że najlepsze rozwiązania to:
- rezygnacja z wędkowania w okresie i w miejscach, w których istnieje prawdopodobieństwo obecności turystów,
- całkowite wycofywanie się w razie sytuacji mogącej doprowadzić do starcia.
To pierwsze wprowadzam często w życie. Z tym drugim jest problem. Nigdy wcześniej się nie wycofałem. Nie wiem więc czy potem nie będę tego przeżywał, że nie zareagowałem i skapitulowałem. A jeśli będę przeżywał, to czy to przeżywanie będzie mniejsze niż to, które mi zwykle towarzyszy po tego typu spięciu.
Pewnie nie przekonam się, dopóki nie spróbuję
