Gdy miałem dziś wyjeżdżać na ryby, stało się coś... typowego. Rozpętało się piekło - wichura zginała drzewa w nasadach, a deszcz walił z niesamowitą wściekłością. Standard, wyjazd nieaktualny. Tak się wkurzyłem, że w geście rozpaczy otworzyłem lodówkę i wyszarpałem z niej coś do jedzenia. Gdy tak sobie jadłem, olśniło mnie. Musiałem zrobić zdjęcie, żeby uwiecznić swoje wielkie odkrycie. Nie ukrywam, że liczę na nagrodę Nobla (dziedzina jest mi obojętna).
Z czym się to Wam kojarzy?


Jakie to szczęście, że nie padło na musztardę.