Jak komisarz dotarł już nad wodę, wyciągnął telefon, wykręcił numer i...
Zahipnotyzowany patrzył na wyświetlacz telefonu, który beznamiętnie oznajmiał, że czeka go kolejne wyzwanie. Dzwonił Rychwicki. Nie lubił odbierać telefonów od niego, bo zazwyczaj wiązało się to z większymi lub mniejszymi kłopotami.
Komisarz Rychwicki - przy każdej nadarzającej się okazji - utwierdzał go w przekonaniu, że były to jedynie drobiazgi, zarzucając mu jednocześnie małostkowość i wyolbrzymianie problemów. Jego zdaniem wyciąganie samochodu z bagna to idealne zajęcie na niedzielne popołudnie, a wymiana uszkodzonej przelotki to kapitalny test sprawności o czwartej nad ranem. Łajza jedna dobrze wiedziała, że jakakolwiek sprawność Jacka o tej porze doby wynosiła równe zero, jednak ten nigdy nie wiedział, kiedy pan dnia i nocy go nawiedzi. Stwierdzenie "nawiedzi" jest na wyrost, bo zazwyczaj to Rychwickiemu trzeba było dostarczać "dary". Mogła to być benzyna, której to zabrakło mu w środku lasu, gdy szukał tajemniczego jeziorka z dziecięcych lat ("byłem przekonany, że nalałem"), pożądane były wszelkiego rodzaju materiały opatrunkowe ("ale mnie jebła w łeb gałąź"), a nawet jedzenie ("uratowałeś mi życie, za wcześnie zacząłem jeść"). Czasem mu się wydawało, że jego prawdziwe życie to to, co musiał robić dla Wojtka Rychwickiego, a reszta to nieznośna lekkość bytu.
Licząc na cud, wziął głęboki oddech i odebrał połączenie.
- Nie uwierzysz, co się stało! - usłyszał zamiast powitania.
- Co się stało? - udał zdziwionego i szczerze przejętego.
- Dorwałem go! Bierz wagę i przyjeżdżaj! I aparat!
- Kogo dorwałeś? - zapytał szczerze zainteresowany.
- Jesteś domyślny jak Twoja matka! Dorwałem tego potwora, z którym nie mogliście dać sobie rady, cieniasy! Zrobiłem to!
Takich wieści Jacek się nie spodziewał, jedynie obrażanie go było do przewidzenia. Wojtek, który nie potrafiłby złowić kiełbia w akwarium, złowił naszego Dziadka? Szczęście, prawo frajera, nagroda? Nie wiedział, jak opisać swoje dylematy, był zdezorientowany. Co było robić - wyciągnął z pudła wagę, aparatu nie mógł znaleźć, pojechał.
Całą drogę rozmyślał o zdarzeniu sprzed chwili, zdążył się już nawet pogodzić z tym, że to właśnie Wojtek został pogromcą metrowego Dziadka. Zaczął się nawet cieszyć z tego, niech chłop ma, pomyślał. Taki los wędkarza, nigdy nie wiesz, co ci się zawiesi na haku. Jedno było pewne: do końca życia będą wysłuchiwać opowieści o bohaterskim pogromcy szczupaków. Złośliwościom, docinkom nie będzie końca, bo Wojtuś słynął z tego typu zachowań. Trudno, są gorsze rzeczy w życiu, na przykład hemoroidy.
Nie zdążył zatrzymać samochodu, a już znał część historii o heroicznej walce z zabójcą z głębin (jeziorko ma dwa merty głębokości). Walka trwała dobre pół godziny, Dziadek trzy razy wyciągał żyłkę z kołowrotka (razem z podkładem), stawał na ogonie, wpływał w trzciny, ech! Jacek szczerze się podniecił i przejął opowieścią Wojtka. Przyznawał w duchu, że nawet udzieliła mu się jego euforia. Kurczę, że też mnie tutaj nie było, żałował.
Wojtek był podobnego zdania:
- Żałuj, że cię tutaj nie było. Zobaczyłbyś mistrza w akcji!
Widział już niejeden raz "mistrza" Wojtka w akcji, więc zapewne zniósłby jeszcze ten jeden raz. Rozemocjonowany, prawie zapomniał o najważniejszym:
- Gdzie go masz? - zapytał jak na przesłuchaniu.
- Jest w siatce - Wojtek odpowiedział przepełniony dumą.
- Wyciągaj go, pokazuj!
Wojtuś wszedł do wody, prawie wyciągnął siatkę na sam brzeg, zaczął coś tam majstrować, po czym triumfalnie zaprezentował Dzia...
- Co to jest? - Jacek wypalił.
- Łyżka do zdejmowania opon! Chłopie, to Dziadek!
W tym momencie Jacek powinien udławić się własnym śmiechem, ale cudem uniknął tego, w porę się opamiętując.
- Niezły szczupal - wystękał. - Zaraz go zważymy - dodał.
Waga nie kłamała, bestia ważyła cale 1650 gramów.
- Zbiedniał, swoje lata ma - Wojtek wprawnie ocenił szczupaka.
- Widocznie zbiedniał - Jacek udał zrozumienie i dodał - Nie znalazłem aparatu, zdjęcia nie będzie.
- Nie znalazłeś, hm - Rychwicki posępnie zamyślił się. - Baranie, zgubiłeś go w Łowiczu! Myślisz, że tylko dolnik znaleźliśmy? Gdyby nie ja, wpadłbyś!
Milczeli przez długie minuty, jednak ich spojrzenia co chwilę się spotykały. Zaczął Rychwicki:
- Masz jeszcze szczytówkę tego Browninga?
- Mam, dobrze ją ukryłem - Jacek odburknął.
- W takim razie będzie to twoja ostatnia misja.
- Dobrze, ale po wszystkim dacie mi nową twarz, tożsamość, nowy sprzęt, a przede wszystkim przeniesiecie mnie tam, gdzie wskażę, nad wymarzone jezioro.
- Tyle mogę ci gwarantować. Masz moje sł...
Świst kłusowniczego ościenia przerwał jego słowa. Rychwicki już nigdy nie wywiązał się z obietnicy. Leżał nieżywy, a oścień przebijał mu szyję. Jacek zerwał się, biegł przed siebie, wiedząc, że to jednak nie będzie ostatnia misja. Wiedział też, że już nigdy nie przestanie uciekać. Zniknął, ale to nie był koniec. W oddali było słychać dzwon przywołujący na wieczorną mszę. Gęsta mgła przykryła okolicę.