Wczoraj nad wodą odbyłem inspirującą dyskusję z mięsiarzem. Jegomość przybył nad wodę motorowerem, żeby sprawdzić czy już coś skubie. Ponieważ nic nie brało, wdaliśmy się w rozmowę z gatunku tych międzypokoleniowych, bo pan na oko był rówieśnikiem czołgu Rudy z „Czterech Pancernych” i na moje 40+ mógł spoglądać z uzasadnioną wyższością matuzalema.
Na wstępie gość z dezaprobatą przyjrzał się mojemu zestawowi do metody i doszedł do wniosku, że na taki plastik go g…o złowię, bo tu „panie ryba do nowości nieprzyzwyczajona” i zalecił klasyczny zestaw z rurką, na który w zeszłym sezonie „czesał liny aż miło”. Zapytałem czy wróciły do wody, oczywiście retorycznie, bo odpowiedź znałem. Potem pochwalił się, że miał w zeszłym roku trzy sandacze na haku, największy pod 90 cm, a „jakie, panie, kur…a, smaczne były, żona to najbardziej lubi takie do 50 cm”. No i się chłopina rozmarzył - że lat temu 30 to co weekend ze starą mieli na obiad w niedzielę a to sandaczyka, a to szczupaczka. Nie to co teraz, że cały dzień nad wodą i dwa krąpie wielkości dłoni każdy, co ich brać nie ma sensu, więc wracają do wody. Zapytałem go czy nie widzi związku między tym, że od 30 lat daje w łeb każdemu napotkanemu sandaczowi, a tym, że zdarza mu się je łowić coraz rzadziej.
Popatrzył na mnie jak na pijanego