Widzę, że panuje jakieś ogólne przekonanie, że mocne firmy (wszystkie, nie tylko wędkarskie) wyrosły na wielkich pieniądzach i gwiazdkach spadających im z nieba. A to nieprawda. Owszem są takie, które na starcie miały duże wsparcie firmy matki, właściciel miał jakąś niezbyt powszechną wiedzę o zmianach w prawie lub zaczynające od wałków. Ale większość wyrosła na dobrym pomyśle, determinacji i ciężkiej pracy. I dzięki temu, że ich pomysłodawcy nie przeczytali na forum, że się nie da i, że trzeba dużo kapitału a pewności nie ma. Pewności nigdy nie ma, nawet wielcy producenci, przy ogromnych nakładach na wdrożenie i marketing zaliczają poważne wpadki i wycofują produkt z rynku. Nie jestem specjalistą od rynku wędkarskiego ale interesuję się motoryzacją. I tu można znaleźć kilka analogii. Kilkadziesiąt lat temu GB była potentatem w branży a Japończycy zaczynali od kopiowania europejskich samochodów, stawiając na jakość swoich produktów, bo tego bardzo brakowało na rynku. Angielskie, francuskie, włoskie i niemieckie samochody wtedy były dalekie od ideału albo bardzo drogie jeśli z bardziej luksusowych marek. Na początku wszyscy sie śmiali z Japończyków, że kto kupi takie odtwórcze samochody i to nie najładniejsze i z wnętrzami wołającymi o pomstę do nieba (ta sama sytuacja była w Stanach, gdzie jeszcze panował pogląd, że samochód powinien być wielkości domu, ważyć tyle co księżyc i palić 30 l/100 km). Ale okazało się, że te japońskie "gówna" jeżdżą i nie mają ochoty się zepsuć. Pojawiają się w nich z czasem coraz lepsze rozwiązania techniczne, w tym zupełnie autorskie. Do tego palą niewiele. Jak wyglądali japońscy producenci 10-15 lat temu? Toyota była chyba największym producentem na świecie, Honda była liderem w wydajności silników wolnossących i obie marki szczyciły się tym, że ich samochody są na długie lata. Gdyby nie skłonność do rdzewienia i zmian związanych z masowym kupowaniem diesli dzisiaj mogli by być absolutnymi dominatorami. Gdzie jest przemysł motoryzacyjny Wielkiej Brytanii? Nigdzie, klepią coś dla innych i mają kilka luksusowych marek z kapitałem praktycznie zewsząd poza Anglią. A tacy byli wielcy i wydawało się, że zawsze będą.
Kolejny przykład to motoryzacja koreańska. Zaczęli na poważnie 20 lat temu od zaopatrywania swoich rozwijających się rynków w tanie kopie Suzuki, Mazdy itp. Każdy w Europie śmiał się z ich produktów i wstyd było tym jeździć. Gdzie Kia/Hyundai są dzisiaj. Wystarczy wyjść na ulicę, żeby zobaczyć, że co drugi ładniejszy SUV jest z ich oferty. A wchodzili na rynek mocno konkurencyjny, gdzie Niemcy, Francuzi i Japończycy i Włosi dzieli tort między siebie i wydawało się, że nie ma miejsca na kolejnych. A oni dziś zjadają na śniadanie Toyotę, Hondę, Renault czy inne Citroeny i Fiaty. Może nie weszli na forum i nie przeczytali, że się nie da i dzięki temu nie ruszali na rynek z przekonaniem, że na pewno poniosą porażkę. A co dziś sprzedają Koreańczycy? Nic wybitnego. Praktycznie wszystkie silniki i skrzynie, już nie mówiąc o elektronice, to produkty wymyślone przez innych producentów. Tylko wybrane takie, które nie mają wrodzonych wad i wykonywane z większą dbałością niż np. Francuzi czy Włosi a i nawet Niemcy. Tam naprawdę nie ma nic wyjątkowego. Ale jest ładny design, jest sensowna jakość produkcji, jest dłuższa gwarancja i rozsądna cena. Nawet wsparcie finansowe zakupu dla klienta jest żadne w porównaniu do VW czy Mercedesa, gdzie samo dogodne i dedykowane finansowanie jest w stanie skłonić wielu klientów do zakupu samochodu właśnie z Mercedesa, Audi, Skody, Volkswagena czy Seata. Koreańczycy jeszcze tego nie mają ale jak w końcu dostrzegą ile to potrafi wnieść do sprzedaży, to odkroją kolejny kawałek tortu.
Wiadomo, że nie można tego odnosić idealnie do kołowrotków ale kilka podobieństw jest. Nie wiem jak w Shimano (jakoś nie lubię) ale Daiwa (moja miłość od dziecka) daje ostatnio mocno dupy na polu feederowym (innych nie obseruję).Na potrzeby maksymalizowania zysku tańsze modele są robione w jakimś Wietnamie i widać tego efekty. Swoją Ninję 6000 SS kupowałem trzy razy i ta trzecia też nie była taka jak miała być ale za radą Wonskiego postanowiłem ją zostawić i liczę, że wraz z pracą pod obciążeniem zniknie to skrzypienie przy bardzo wolnym kręceniu na włączonej blokadzie obrotów wstecznych. Mój serdeczny kolega też kupował dwa razy i też zostawił na tej samej zasadzie. Czyli na 5 sztuk, które mieliśmy w rękach żadna nie była do końca dobra. Tak to kołowrotek z budżetowej serii ale tak czy tak kosztuje 300 zł. Do tego ma prostokątny klip, który jest, trzeba sobie powiedzieć szczerze, daleki od tego czego można oczekiwać od kołowrotka do feedera. W gównianym Robinsonie Method Runner 406 za 130 zł mam okrągły i amortyzowany. I też mam dużej średnicy i płytką szpulę z alu. I na 3 egzemplarze, które w jakimś amoku od razu kupiłem, żaden nie wykazywał żadnych problemów z pracą. Poza tym, że od początku nie były tak spasowane i tak ładne jak Ninja. Niestety kołowrotki te mają poważny problem z hamulcem, bo po jego dokręceniu szpula ociera o tę górną nakrętkę i hamulec praktycznie nie działa albo działa jakimiś dziwnymi skokami. Poprawiłem to czwartą tarczą w hamulcu (ze szpuli zapasowej) ale czy ktoś inny będzie się nad tym doktoryzował? Nie, rzuci w kąt i zaklnie, że kolejne 130 zł poszło w błoto ale z tyłu głowy miał już ryzyko porażki bo wydał 130 a 500 jak doradzali koledzy z forum.
To są właśnie problemy hurtowo ciągniętego szmelcu z Chin. Drobiazgi, które powodują, że to jest złom, choć cała koncepcja kołowrotka jest naprawdę bardzo dobra i wpisuje się moim zdaniem w potrzeby polskich wędkarzy na komercjach. Nie tych wybitnych zawodowców ale takich "niedzielnych", którzy oczekują dobrego sprzętu nawet nie łowiąc bardzo często, bo ich stać i przed kolegami też wstyd łowić byle czym. Tak jak z rowerami, ludzie kupują modele po 5 czy 7 tysięcy, chociaż jeżdżą tyle, że i taki za 1500 nie miałby szans się zużyć. Bo ich stać i chcą fajny sprzęt. Ale nie zawodniczy, bo to jest bezużyteczne na co dzień.
Z drugiej strony mamy Daiwy, Shimano, Okumy itp. Są niewątpliwie fachowcami, mają lata doświadczeń, sztab inżynierów, marketingowców i potężny park maszynowy. Ale taka wielkość zaczyna ciążyć kiedy trzeba wprowadzić szybko produkt dedykowany. i to być może tylko na jeden lub kilka rynków w Europie. Taki dyrektor generalny w Daiwie żeby puścić coś do produkcji i nie ryzykować posady (a to jest wartością nadrzędną dla zdecydowanej większości tak wysoko postawionych w korporacji osób) musi mieć pozytywne opinie z każdego z działów typu techniczny, marketingu, księgowości i oczywiście prawnego. Księgowy na każdą nowość kręci nosem, bo generuje koszty a przychody nie są pewne, techniczny chce bo to jego konik żeby wprowadzać innowacje, marketing chce żeby to się bardziej błyszczało niż było jakieś idealne technicznie. A prawnicy piszą tomiska opinii czy to nie narusza czyjejś własności intelektualnej i czy w razie wtopy będą mogli przerzucić na użytkowników wine, że produkt się psuje albo nie działa tak jak obiecywano. I tak do każdego wdrożenia potrzeba długich miesięcy a i tak może się okazać, że połowę ciekawych pomysłów trzeba wyrzucić, bo nie dostały akceptacji prawników i księgowych. Czy tak niewydolna organizacja jest jakimś konkurentem dla małej, sprytnej firmy, która korzysta z myśli technicznej wielkich ale nie celuje w masówkę tylko w konkretne potrzeby grupy klientów? Nie bardzo. Jeśli te Daiwy i Shimano sa takie nienaruszalne to skąd sprzedaż Centrisa z Prestona? Przecież to żaden cud (na nasze warunki) a kosztuje 800 zł i ludzie go kupują. Bo ma modny wygląd, jest dobrze zmontowany i projekt też nie jest jakiś z dupy. Ale czy w polskich realiach on jest wart takiej kasy? Nie. Może na angielskich płytkich i małych kałużach sprawdza się znakomicie i te 150 funtów, czyli ile tam wychodzi z przeliczenia, na tamtym rynku nie jest dużą kwotą. Ale my mamy komercje (i nie tylko) znacznie większe i takie gdzie trzeba mocnej maszyny. Chciałbym zobaczyć takiego odważnego, który tym Centrisem, na Grębowie, pościąga sobie 60 g podajniki z 90-100 metrów. A Grębów nie jest jedyny w Polsce gdzie warto łowić tak daleko. W zasadzie wszędzie, na większych zbiornikach, gdzie osiedlają się karpiarze ze swoimi łódkami trzeba się liczyć z tym, że większa ryba siedzi daleko od brzegu. Mówię o wannach, gdzie nie ma zatoczek i innych naturalnych, bezpiecznych schronień dla ryb.
Zresztą na rynku jest nie tylko Preston. Jest MAP, Matrix, Flagman i jeszcze kilku innych, którzy z produkcją kołowrotków mają tyle wspólnego co polska reprezentacja piłki nożnej z Mistrzostwem Świata w tej dyscyplinie. Kręcą się koło tych mistrzów, niby grają w to samo, jednak nadal są daleko za poziomem mistrzów. A jednak sprzedają, widać je, i nad wodą i na forum. Jednak da się podgryzać liderów i nie trzeba na to wywalać milionów. Ktoś wierzy, że takie miliony wydał Flagman? Bez jaj. Tu przewagą jest zrozumienie potrzeb klienta, sprytne podejście do poskładania, w większości, gotowych klocków i opakowanie tego w atrakcyjny sposób.
Serwis? A Daiwa ma serwisy w każdej gminie? Nie jest przypadkiem tak, że kołowrotki jadą do Niemiec do serwisu? Zresztą jak ktoś ma wątpliwości co do skomplikowania standardowych kołowrotków, to proszę sobie rozkręcić lub obejrzeć foty np. Wonskiego. Mówię o zwykłych maszynach, bez jakichś wydumanych systemów, które niedzielnemu wędkarzowi nic nie dają, bo nie doceni, że podajnik poleci 5 metrów dalej, bo sam nie potrafi tak powtarzalnie rzucić. Jak ma za blisko to założy 10 g cięższy i poleci tam gdzie miało polecieć. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że użycie dobrze wykonanych części i staranne ich zmontowanie wystarczy żeby 99 % tych kołowrotków była niezawodna przez okres gwarancji u każdego niedzielnego wędkarza. A u nie niedzielnego być może nawet dłużej, bo tacy umieją o sprzęt dbać i spada ryzyko przeciążenia np. nieumiejętnym holem, krzywo zakręconą korbką czy czymś podobnym.
Luk, moim zdaniem rynek wcale się nie kurczy a wręcz może się dynamicznie rozwijać, pomimo niżu demograficznego. On się tylko zmienia tak jak zmienia się podejście ludzi do wedkarstwa. Tylko trzeba popatrzeć na to szerzej niż rzeki i bajora PZW. Powstaje masa komercji, co rok przybywa no-killi a za chwilę tę samą dynamikę osiągnie powstawanie wód typowo klubowych. To jest naturalna konsekwencja zmiany pokoleniowej, coraz szerszego propagowania C&R i przede wszystkim tego, że dziś łowienie jest mega przyjemne i skuteczne w porównaniu do tego co było w moim dzieciństwie czy wczesnej młodości. Jeździło się nad rzeki i na jeziorka i 90 procent wypraw kończyła się brakiem ryby, za wyjątkiem 10 cm okazów lub jazgarzy w rzece. Technika była przedpotopowa (albo ja nie znałem tej nowszej), dostęp do wiedzy fachowców był żaden poza Wiadomościami Wędkarskimi. Dziś odpalasz Youtuba i mądrze wybierając filmy w tydzień wiesz o methodzie więcej niż w starych czasach wędkarz dowiedział się o technice łowienia przez całe życie. Oczywiście musisz to jeszcze wdrożyć w życie, znaleźć miejscówki itd. Ale starujesz od razu z bardzo dużą wiedzą (chyba, że zaczniesz się uczyć od Lucia, wtedy jesteś nadal w XiX wieku

).
Dziś możesz zabrać syna/córkę na komercję, poskładać prosty zestaw do methody i jest ogromna szansa, ze już na pierwszym łowieniu pociecha zaliczy piękną rybę i będzie nią podekscytowana jeszcze kilka dni. Dokładnie tak wyglądała sytuacja z moimi synami. Wziąłem ich na Ranczo nad Jeziorkiem na kilka godzin i obaj wrócili ze złowionymi rybami (wrócili bez ryb, bo złowili i wypuścili). I młodszy syn zaliczył karpia prawie 5 kg, każdy się pewnie domyśla jaka to była walka kogoś, kto jest pierwszy raz na rybach z rybą tego rozmiaru. Ręce mu się trzęsły z emocji jeszcze z 10 minut po tym holu. I na powrocie od razu padły pytania kiedy pojedziemy jeszcze raz. I tak co drugi mój wyjazd jeżdżą ze mną. Nie są i nigdy pewnie nie będą wybitnymi wędkarzami, bo na razie nie widać takich ambicji ale nie wykluczam, że w swoim dorosłym życiu jedną z ich rozrywek będzie wędkarstwo. A u mnie skończyło się to nabyciem kolejnych wędek, kołowrotków, podajników, żyłek, krzeseł, parasoli itd. Słowem kilka tysięcy złotych żeby dzieci bawiły się w kulturalnych warunkach w miarę fajnym sprzętem. i jak ktoś chce się dorobić pieniędzy na tym sprzęcie, to powinien zauważyć tę grupę wędkarzy, którzy mają mało czasu przez pracę zawodową, bo nie siedzą na 8 godzinnych etatach i później nic ich nie interesuje co się dzieje z ich firmą, mają jakieś zasoby finansowe i chcą się wędkarstwem pobawić a nie szukać wielkich wyzwań i zawodowstwa. Oczekują dobrego sprzętu, który poprawia komfort tej zabawy. Oczekują wody gdzie są ryby, gdzie można wygodnie usiąść, zarezerwować miejscówkę, żeby nie wstawać o 4 rano i być pierwszym nad wodą, bo inaczej ktoś inny ją obsiądzie. Mają mnóstwo ekwipunku "biwakowego" i cieszą się miło spędzonym czasem nad wodą a nie siedzą spięci jak do skoku wpatrując się tylko w szczytówkę i nie kręci ich szukanie w tym wielkich wyzwań. Ale jednocześnie chcą czerpać od zawodowców typu Stachu i wiedzą, że warto zaklipować i łowić punktowo, bo mimo wszystko się wędkarsko z czasem rozwijają. Ale też chcą na tych rybach zrobić sobie dobrą kawę, usmażyć kawałek kiełbasy czy pogadać z towarzystwem. I dlatego są im potrzebne bezpieczne klipy, wolne biegi itp. A jednocześnie ludzie ci mają naprawdę masę kasy do wydania, jak na każde swoje hobby.
I co lepsze w wędkarzach typu moi synowie? Ponieważ zaczynają w dobie C&R dla nich naturalnym jest, że ryby się co do zasady wypuszcza. Dla odmiany ja wychowałem się w czasach kiedy naturalnym było zabijanie i zjadanie ryby. Mając 15 lat wystarczyło mi 10 min., trochę wody i nóż a spory leszek leżał już na talerzu w formie dzwonków, posolony i popieprzony i czekający na usmażenie. Dlatego tak trudno odzwyczaić ludzi w moim wieku czy starszych od tego, że ryby się zabiera. Jak ktoś to robił przez 30 czy 50 lat, to nie od razu przekona się do zmiany. Ale te pokolenia powoli znikają, trochę młodsi zmieniają swoje podejście. A ci nowi, młodzi nie potrzebują tego, bo ryby są w Makro, Lidlu, Biedronce i osiedlowych delikatesach. I to już gotowe do przyrządzenia. Nie trzeba zabijać, obcinać, łba, bebeszyć flaków itd.
A jeśli chodzi o stan rzek i jak to kiedyś "pięknie" było, to pamiętam jak jeździłem z ojcem nad San (Stalowa Wola) i łowiliśmy ryby i je wypuszczali. I nie dlatego, że byliśmy C&R, tylko dlatego, że San na wysokości Stalowej Woli był wtedy śmierdzącym ściekiem i ojciec nigdy by mi nie pozwolił takiej ryby przynieść do domu. Jadło się tylko takie złowione w stawach, jeziorkach, gdzie woda była dużo czystsza, bo i rolnictwo nie było tak chemiczne jak teraz a i intensywność zabudowy była mniejsza i ludzie generalnie produkowali mniej syfu niż dzisiaj. Patrząc na ten San dzisiaj, to jest to mega czysta woda (choć nadal nie jakaś cudowna obiektywnie) i ludzie łowią tam ryby i to wcale nie jakoś dramatycznie mało. Niestety rzeka jest strasznie zarośnięta itam gdzie były 20 lat temu fajne wyspy czy miejscówki są teraz tylko krzaczory. No i wedkarzy jest też duuuuużo mniej. W przeciwieństwie do no-killi i komercji, gdzie w weekendy jest zawsze pełny stan.
Wiem, że Ty i wielu doświadczonych wędkarzy z tego forum jesteście na innym poziomie wędkarstwa i dla Was złowienie karpia czy jesiotra na komercji to żadna przyjemność i szukacie innych wyzwań. Ale to nie tylko Wy dajecie zarobić firmom wędkarskim. A wręcz jestem przekonany, że jeśli nie już, to najdalej za kilka lat będziecie w mniejszości (jeśli chodzi o wielkość wydatków) w stosunku do wędkarzy typowo rekreacyjnych, niedzielnych.
Komercje też się zmieniają i urozmaicają ofertę. Pojawiają się ciekawsze dołki a nie wanny po hodwolach, pojawiają się inne ryby a nie tylko karpie i jesiotry. Cześć komercji staje się zbyt karpiowych przez poważny desant karpiarzy i feederowcy dostaną mniejsze wody z leszkami, karasiami, dużymi płociami, jaziami i całą resztą białorybu. Do tego dojdą wody klubowe i rekreacyjny wędkarz będzie miał kompletnie wyje...ne na PZW i ich rabunkową gospodarkę i ustalane z palca opłaty. Nie mówię, że dla ogólnego stanu rzek i jezior i zachowania ich naturalnych walorów wędkarskich to tak bardzo dobrze ale ludzie wybierają łatwiejsze rozwiązania i trudno im się dziwić.
Jeszcze o PZW, powiedzcie mi jaki jest sens tych opłat jeżeli za 300 zł emeryt może siedzieć 300 dni w roku nad wodą i wyjadać wszystkie ryby jakie uda mu się złowić a rekreacyjny wędkarz jak chce skoczyć na no-killa 5 razy w roku, to płaci dniówkę 40 zł? przecież to jest jakiś absurd biznesowy, skoro ten sam wędkarz może pojechać z dwoma wędkami na Grębów albo na Ranczo i będzie go to kosztować 20-25 zł. I jak zechce ze sobą wziąć dwóch synów, to tylko za to dopłaci (za wędkę lub za osobę w zależności od łowiska) a na PZW nie można więcej niż dwie wędki i nie można za to dopłacić. Co za kretyn to wymyślił? Czemu nie mam możliwości zapłacić np. 50 zł za dzień i połowić z dwoma synami na wodzie PZW? Mam im kazać wyrobić karty? Przecież te całe egzaminy na kartę to obecnie jedna wielka fikcja i jak ktoś jest no-kill, to w zasadzie nieprzydatna wiedza. Egzamin nauczył Was rozpoznania ryby? Mnie nie, pomimo, że w 1989 roku kiedy go zdawałem to nie było takie hop-siup i wielu moich kolegów zaliczało poprawki. Dziś jest internet w telefonie i sprawdzenie okresu ochronnego czy wymiaru trwa sekundę. A tym bardziej, że na wielu zbiornikach PZW są jeszcze dodatkowe wymagania co do okresów z zakazem zabierania czy wymiarów i bez tego internetu, to można sobie jeszcze narobić kłopotów łamiąc wewnętrzny regulamin łowiska. Oczywiście nawet gdybyśmy z synami brali ryby (chętnie bym to widział za to dodatkową opłatę jak ktoś ma ochotę) to i tak przecież w ramach jednego, mojego limitu wynikającego z mojej opłaty. Jak oni chcą konkurować o mnie i moje pieniądze takimi absurdami?
Edit.
Syborg, ja nie piszę o kołowrotku wysokiej klasy i tym bardziej nie do spinningu. Ten rynek jest tak konkurencyjny, że nawet wroga bym nie wysłał na jego podbój z nową firmą.
Ja pisze o kołowrotku za 300-400 zł z bezpiecznym klipem, być może z WB, w nowoczesnej stylistyce, estetycznym designie i ładną (oraz trwałą) pracą. Czyli takie jak ten mój Robinson tylko bez błędów konstrukcyjnych w hamulcu, ładniejszy i zmontowany jak nawet tanie Daiwy czyli zwarty, bez luzów. Do tego fajna, płytka szpula z potencjałem na dalsze rzuty i bez potrzeby nawijania pół kilometra żyłki 0,22 - 0,23. I wskazuję, że można to osiągnąć z chińskiech klocków kołowrotkowych tylko trzeba opracować nową szpulę i zadbać o jakość materiałów i montażu.
Swoją drogą ktoś mi wyjaśni po kiego ch... takie głębokie szpule w tych, jak by nie patrzył, małych kołowrotkach? Przecież nikt normalny nie będzie nawijał tam żyłki do suszenia bielizny typu 0,40 ani nikt przy feederze nie potrzebuje 300 metrów żyłki. Przy spinningu czy matchu tym bardziej. Z moich amatorskich obserwacji szpula o pojemności 150 metrów żyłki 0,28 jest zupełnie wystarczająca dla każdego. I tak chyba nikt nie łowi grubiej niż to 0,28 a nawet jak ktoś łowi feederem na dystansach typu 120 metrów to i tak ze strzałówką i żyłką 0,20-0,23, bo takim grubasem jak 0,28 ciężko rzucić tak daleko.